Setny raz na szosie
Kolejny raz były wielkie plany, a potem wielkie… chmury. Chociaż
nerwy pogody nie zmienią, to mimowolnie się wkurzam, bo przecież mamy koniec
czerwca, właśnie zaczęły się wakacje, a aura przypomina raczej wczesną jesień
niż początek lata. Zamiast więc pojechać gdzieś dalej od domu, ciesząc się
słońcem i błękitnym niebem, zostałem zmuszony do kręcenia się w kółko pod
ciemną zasłoną chmur, nieopodal miejsca zamieszkania. Szkoda, bo właśnie na
dzisiaj przypadła setna przejażdżka na rowerze szosowym i myślałem, że będzie
ambitnym wyzwaniem. No trudno, może następnym razem…
Jak już wspomniałem, jeździłem niedaleko od domu.
Zaliczyłem w sumie sześć pętli, z których pierwsze trzy miały po niecałe osiem,
a kolejne trzy po dziewięć kilometrów długości. Mogłoby się wydawać, że to
nudne i monotonne, ale wcale tak nie było. Nawet na tak krótkiej trasie miałem
pełną różnorodność pogody. Najpierw słońce pokazywało się od czasu do czasu,
potem zniknęło na dobre, aż wreszcie nadciągnęły legiony ciemnych chmur i
zaczął padać deszcz. Początkowo nie był zbyt obfity, więc nic sobie z niego nie
robiłem, ale gdy zaczęło solidnej padać, potraktowałem to jako sygnał do
odwrotu. Dokręciłem ostatnią pętle do końca i wróciłem w domowe pielesze.