Entliczek pętliczek
Aura pokrzyżowała moje rowerowe plany. Wiem, że nie ma złej
pogody, a jest tylko złe ubranie, ale umówmy się, że ponad sto kilometrów w
chłodzie i deszczu na rowerze szosowym, do szczególnie ekscytujących przeżyć
nie należy. Nie mogłem jednak spokojnie usiedzieć na miejscu, więc pomyślałem
sobie, że wyjdę choćby na małą przejażdżkę, póki niebiosa kolejny raz nie
poczęstują ziemskiego padołu rzęsistym deszczem.
Zamiast pojechać gdzieś daleko od domu, po raz pierwszy
zdecydowałem się na kilkukrotne pokonanie tej samej trasy położonej stosunkowo
blisko mojego miejsca zamieszkania. W przypadku dzisiejszej wycieczki trudno
więc mówić o jej szczególnych walorach poznawczych. Mogłem się za to skupić na
samej technice jazdy. Zaliczałem więc kolejne, dość krótkie pętle, a na koniec
zafundowałem sobie nieco dłuższe „kółko”. Zamierzałem je powtórzyć jeszcze dwa
lub trzy razy, ale widząc, co się szykuje na niebie, skierowałem się w stronę
domu. I prawie mi się udało tam dotrzeć suchą stopą, a raczej suchym kołem.
Prawie, bo półtora kilometra przed celem zderzyłem się ze ścianą deszczu. Zderzenie
było dość gwałtowne, bo deszcz był wyjątkowo zimny, a że jechałem pod wiatr, to
jeszcze smagał moją twarz, fundując darmowy masaż. Myliłby się ktoś, myśląc, że
oto rozpoczęła się moja droga przez mękę i cierpiąc katusze, walczę z
przeciwnościami losu. Bynajmniej. W myśl zasady „im gorzej, tym lepiej”, na
mojej twarzy zagościł uśmiech, co postronnych świadków owej chwili mogłoby
sprowokować do jedynej słusznej myśli, iż człek, którego widzą, właśnie postradał
zmysły. Bo niby czemu jest mu do śmiechu? Przecież to Polska, tutaj nie można
być szczęśliwym, tutaj zawsze jest źle, albo jeszcze gorzej, a nawet – jak niektórzy
twierdzą – jest w ruinie.
Aj tam, aj tam. Oczywiście, że można się śmiać.
Wszakże nie bez powodu mówi się, że śmiech to zdrowie. A rower to też zdrowie.
Mamy więc dwa „zdrowia”, czyli samo zdrowie. Nie powinno więc dziwić, że choć
totalnie przemoczony, to wciąż uśmiechnięty wróciłem do domu. I być może tylko
podłoga w przedpokoju nie podzielała mojej radości, bo… kap, kap, kap – kałuża z
każdą chwilą robiła się coraz większa.