Co to było?
Nie miałem pomysłu na dzisiejszą przejażdżkę. Próbowałem na szybko
coś sklecić na mapie, ale nic sensownego nie przychodziło mi do głowy.
Postanowiłem więc, że po prostu pojeżdżę tu i tam, a potem się zobaczy.
Wyruszyłem przed piątą popołudniu w nienajlepszym humorze. Cóż, czasem tak się
zdarza… Początkowo jeździłem wyłącznie po mieście, co niestety miało
przynajmniej trzy wady: zwalniały mnie stojące w korkach samochody, wdychałem
spaliny, jeśli przy ulicy była ścieżka rowerowa, to musiałem się po niej
poruszać, a na szosówce tego nie lubię. Uciekłem więc z miasta. Pojechałem w
stronę Nowej Huty, a potem ulicą Igołomską w stronę Niepołomic. Tam spojrzałem
na licznik i pomyślałem, że fajnie byłoby „dokręcić” do setki. Skręciłem więc
do Puszczy Niepołomickiej. Wyjechałem z niej w Damienicach. I to właśnie tam,
zjeżdżając z wiaduktu nad autostradą, poczułem szarpnięcie i usłyszałem charakterystyczny
syk uchodzącego powietrza.
Złapałem gumę w przednim kole. W sumie nic strasznego – pomyślałem
– poza tym, że to historyczny, pierwszy kapeć na rowerze szosowym. Bezawaryjnie
przejeździłem ponad rok, ale kiedyś musiał przyjść ten pierwszy raz. Początkowo
nawet nie przejmowałem się specjalnie, bo do tej pory nie byłem pewien, czy
dętka napompowana do ponad 7 barów nie pęka, nazwijmy to: „wybuchowo”. Okazało
się, że nic nie wybucha, więc spokojnie zjechałem na pobocze i zabrałem się za
naprawę. Wyciągnąłem uszkodzoną dętkę i zacząłem ją pompować, aby znaleźć
przebicie. I tutaj spotkała mnie niemiła niespodzianka. Miałem problem, aby
napompować dętkę – powietrze prawie natychmiast z niej uchodziło. Udało mi się
jednak znaleźć przebicie. Chociaż nadchodził wieczór, postanowiłem, że nie
założę nowej dętki, lecz przykleję łatkę. Zrobiłem to w miarę sprawnie i
szybko, chociaż miałem pewien kłopot, bo łatka okazała się nieco za duża, jak
na dętkę szosową. Czekając na wyschnięcie, dokładnie sprawdziłem wnętrze opony,
aby znaleźć winowajcę, ale ten prawdopodobnie nadal leżał gdzieś na asfalcie.
Pozostało już tylko założyć dętkę i ruszać w dalszą drogę, ale wtedy spotkała
mnie druga niemiła niespodzianka. Okazało się, że nie naprawiłem wszystkich
uszkodzeń! Dętka nadal była przebita, tylko w innym miejscu. Znajdowało się tam
identyczne przebicie jak to, które już naprawiłem – para dziurek
przypominających „snejka”, ale umieszczonych blisko siebie. Masakra jakaś! Był
już wieczór, więc nawet nie próbowałem przyklejać następnej łatki. Zresztą nie
miałem na to najmniejszej ochoty. Założyłem nową dętkę. Do domu miałem ponad 30
kilometrów, a do zachodu słońca ledwie kwadrans.
Jutro na spokojnie przyjrzę się uszkodzonej dętce i jeszcze raz
sprawdzę oponę. I pewnie kolejny raz zadam sobie pytanie – co to było, do jasnej
cholery?