Testując nowe siodełko
W pogoni za doskonałością i czystością formy dokonałem zimą złego
wyboru, montując do roweru ultralekkie, ale też bardzo twarde siodełko Selle
Italia SLR Kit Carbonio Flow. Od pewnego czasu używałem coraz twardszych
siodełek i byłem pewien, że to krok w dobrym kierunku. Tym bardziej, że kształt
i wymiary zdawały się idealnie odpowiadać mojej fizjonomii. Niestety moje
cztery litery były odmiennego zdania. Wytrzymywały pięćdziesiąt, góra
sześćdziesiąt kilometrów, by następnie przypomnieć o sobie w mało subtelny
sposób, czyli bólem. Oczywistą oczywistością jest, że odczuwając dyskomfort,
traci się całą radość z jazdy. Mimo to, dałem czas najmniej szlachetnej części
mojego ciała, aby przywykła do katuszy. Niestety nie chciała się podporządkować
odgórnej decyzji i zamiast działać w imię wyższych idei, ku chwale roweru, by
mięśnie rosły w siłę, a właścicielowi żyło się dostatniej, nadal ostro
protestowała. Jakże mają wyglądać moje eskapady, jeśli miast podziwiać uroki
krajobrazów, napawać się szosową wolnością, będę cierpiał niczym zbój Madej na
łożu piekielnym? Z żalem rozstałem się więc z SLR’em, montując w jego miejsce
siodełko Prologo Scratch Pro Nack. Jest bardziej miękkie, albo – co lepiej oddaje
rzeczywistość – mniej twarde. To tak, jakby zamienić betonową ławę na dębowe
krzesło. Jest także nieco cięższe, gdzie „nieco” oznacza kilkadziesiąt gramów.
Przede wszystkim jednak, ma inny, bardziej łukowaty przekrój poprzeczny, co
według producenta zapewnia wygodę podczas pokonywania długich dystansów. To
ostatnie brzmiało zachęcająco, a więc trzeba było skonfrontować moc
marketingowych haseł z rzeczywistością.
Aby przekonać się, czy nowy wybór okaże się słuszny, musiałem
postarać się o właściwe warunki testu. Pomny, że kłopoty zaczynały się
najwcześniej w okolicach pięćdziesiątego kilometra, trasa nie mogło być zbyt
krótka. Musiałem też założyć te same spodenki, w których poprzednio jeździłem,
co było dość odważnym pomysłem, bo po kilku ciepłych dniach temperatura spadła do
około 13 stopni. Doszedłem jednak do wniosku, że szybciutko zaliczę kilkadziesiąt
kilometrów i nie zdążę zmarznąć.
Na początku kolejny raz pojechałem na wschód. Dojechałem do
Szarowa, a zaraz potem do Kłaja. Tam skręciłem na południe i wkrótce dotarłem
do drogi numer 94, czyli onegdaj – zanim powstała autostrada – głównego szlaku komunikacyjnego
łączącego Kraków z Tarnowem, a dalej ze wschodnimi rubieżami Rzeczypospolitej. Na
liczniku miałem już trzydzieści kilometrów, a tylna część mojego ciała wygodnie
spoczywała na nowym siodełku, nie odczuwając żadnego dyskomfortu. To jednak był
wciąż zbyt mały dystans, aby powiedzieć coś więcej. Pojechałem więc dalej.
Skręciłem na wschód, przejechałem po raz pierwszy nad Rabą i zaraz
potem skręciłem na południe, by dojechać do drogi numer 967, którą skierowałem
się w stronę Gdowa. Po drodze drugi raz przejechałem nad Rabą. Nadal nic mnie
nie bolało, więc kontynuowałem test. Pomyślałem, że pojadę do Dobczyc, bo to
zagwarantuje mi kilka fajnych podjazdów na zakończenie wycieczki. Żeby nie iść
na łatwiznę, skręciłem z głównej drogi, trzeci raz przejechałem nad Rabą i do
Dobczyc skierowałem się boczną drogą przez Stadniki. Słońce powoli chyliło się
ku zachodowi, a temperatura zaczęła delikatnie spadać. Chłód zaczął muskać moje
nogi, ale niezrażony parłem naprzód. Przed Dobczycami „stuknął” mi
pięćdziesiąty kilometr, a ja wciąż nie czułem niczego niepokojącego. Owszem, do
mózgu docierały sygnały elektryczne od komórek nerwowych mających bezpośredni
kontakt z nowym siodełkiem, ale w porównaniu ze stanem sprzed kilku dni, były
to niemalże miłosne pieszczoty. W Dobczycach przejechałem przez centrum, a
zaraz potem kolejny raz przez most na Rabie. Czwarty i ostatni raz tego dnia
spojrzałem na nurt rzeki, potem chwilę jechałem drogą 967, by wreszcie skręcić
w drogę 964 w kierunku Wieliczki. Zaczęły się podjazdy i tam właśnie pomyślałem,
że skoro jedzie mi się tak fajnie i podejrzanie lekko, to może zaliczę setkę?
Był tylko jeden problem, który nazywał się „temperatura”. Za Koźmicami Małymi
musiałem podjąć ostateczną decyzję. Albo jadę do Wieliczki, albo skręcam w
stronę Świątnik Górnych. Było coraz chłodniej, więc oczywiście wybrałem…
Świątniki. A co? Jak szaleć, to szaleć! Profil trasy nie pozwalał na nudę, a
ponieważ nadal nie było żadnych problemów na styku roweru ze mną, mogłem w
pełni cieszyć się jazdą. Za Świątnikami Górnymi skręciłem wreszcie w stronę
Krakowa, ale gdy dojechałem już do skrzyżowania z ulicą Sawiczewskich, skąd
miałem do domu jakieś dziesięć kilometrów, okazało się, że w ten sposób nie
dociągnę do setki. Musiałem trochę wydłużyć trasę. Zrobiłem to, jadąc do Wieliczki.
Przejechałem przez całe miasto i skierowałem się na obwodnicę. Zapadł zmierzch,
zrobiło się naprawdę zimno, a w niektórych niżej położonych fragmentach drogi,
wręcz lodowato. Nadszedł czas, aby wrócić do domu. Zaliczyłem więc ostatnie
dziesięć kilometrów i marząc o gorącej herbacie, przekroczyłem próg mieszkania.
Są dni, kiedy bez wyraźnej przyczyny jeździ się ciężko. Ale są też
takie dni, kiedy pomimo deficytu snu, zmęczenia, niekorzystnej pogody, jeździ
się nadspodziewanie lekko. Tak właśnie było dzisiaj – fantastycznie –
niezależnie od tego, czy jechałem z wiatrem, czy pod wiatr, czy sunąłem po
płaskiej przestrzeni asfaltu, czy zaliczałem kolejny podjazd. No i
najważniejsze, że wszystko wskazuje na to, że tym razem dokonałem dobrego
wyboru, ale z ostateczną oceną nowego siodełka na razie się wstrzymam. Jeszcze go
(i siebie) trochę pomęczę…