Przed spektaklem
Popołudniowy rowerowy wypad rozpocząłem dość wcześnie, albowiem mieliśmy
z Moniką zarezerwowane na wieczór bilety do teatru. Musiałem więc wybrać taką
trasę, aby nie tylko na czas wrócić do domu, ale zdążyć także doprowadzić
siebie do stanu, w którym mógłbym świadomie uczestniczyć w uczcie duchowej.
Na początek zafundowałem sobie lekką rozgrzewkę, polegającą na
dotarciu do Wieliczki, ale nieco okrężną drogą. Z Wieliczki pojechałem w stronę
ulicy Myślenickiej, co oczywiście oznaczało przejazd ulicami Krzemieniecką,
Kuryłowicza i Sawiczewskich. Wtajemniczeni wiedzą, że spora część tego szlaku
wiedzie pod górę, a ja dodam, że dodatkowym „pod górę” był – cóż za
niespodzianka – przeciwny wiatr. To oczywiście sarkazm, ale usprawiedliwiony,
bo już mam trochę dość tych wszystkich frontów atmosferycznych. Po dojechaniu
do ulicy Myślenickiej, skręciłem na południe, aby rozerwać się trochę na
pagórkowatej drodze, która miała zaprowadzić mnie do Świątnik Górnych.
Wielokrotnie pisałem, że lubię takie klimaty, bo choć noga czasem zapiecze na
podjazdach, to wszelkie cierpienia wynagradzane są przez wiatr we włosach
(złośliwi dodają: i muchy w zębach) na zjazdach.
Ze Świątnik Górnych pojechałem – jakże by inaczej – do Mogilan, a
stamtąd do Radziszowa. Po drodze jest bardzo szybki, ale niestety dość wąski
zjazd, na którym onegdaj pobiłem prywatny rekord prędkości. Rekord trwał niewzruszenie,
bo w pewnym wieku uaktywniają się w człowieku moduły wyobraźni i rozsądku.
Dzisiaj, gdy rozpocząłem ten zjazd, nie liczyłem, że będzie inaczej. Chciałem
po prostu dobrze się bawić. I faktycznie zabawa musiała być przednia, bo
podniecony Niagarą endorfiny, będąc w stanie kolarskiej ekstazy i rowerowego
upojenia, wydobyłem z siebie okrzyk radości, budząc zapewne u mijanej kobiety z
dziećmi uzasadnione podejrzenie, że jestem uciekinierem z domu wariatów lub…
nawaliły mi hamulce. Jej wyraz twarzy – bezcenny. Na dole okazało się, że choć tego
nie planowałem i wcale nie deaktywowałem wspomnianych modułów wyobraźni i
rozsądku, pobiłem mój prywatny rekord.
Sprawdziłem godzinę. Jeśli chciałem bezpiecznie zdążyć do teatru,
musiałem wracać. Z Radziszowa pojechałem do Skawiny, ze Skawiny do Tyńca, a z
Tyńca do Krakowa, do domu. Zdążyłem i miałem jeszcze dość czasu, aby spokojnie
przygotować się do wyjścia.
Teatr to nie rowerowy temat, ale wspomnę o nim, bo
przez prawie dwie godziny świetnie się bawiłem na monodramie „Jak zostać Sex
Guru w 247 łatwych krokach”. W zasadzie trudno to nawet nazwać przedstawieniem.
Cały czas zastanawiałem się, na ile ważny jest tutaj scenariusz, a na ile
spontaniczna reakcja aktora na zachowanie publiczności. A ta zobligowana jest
do tzw. czynnego udziału. Bez niego sztuka Wolfganga Weinbergera nie ma racji
bytu. W roli tytułowej wystąpił rewelacyjny Tomasz Kot. Dlaczego rewelacyjny?
Bo on nie udawał granej przez siebie postaci, ale po prostu nią był. Polecam wszystkim.