Pochmurny Kraków
Trochę ponura ta niedziela. O świcie piękne słońce, a potem
chmury, chmury, chmury. Chłodno. A na dodatek pozostałości dziwnego bólu
gardła, który dość niespodziewanie trzymał mnie od piątkowego przedpołudnia.
Dziwnego, bo nie towarzyszyły mu żadne inne niepokojące objawy, a temperatura
zamiast wzrosnąć, zmalała. Na wszelki wypadek przesiedziałem więc całą sobotę w
domu, ale drugi bezczynny, czyli nie-rowerowy dzień, byłby już ponad moje siły.
A więc musiałem pojechać. Choćby na krótką przejażdżkę, ale musiałem.
Wyruszyłem mnie więcej wtedy, gdy Mistrz, czyli Michał
Kwiatkowski, był już od dwóch godzin na trasie jubileuszowej, pięćdziesiątej
edycji wyścigu Amstel Gold Race. Nie miałem jakiegoś szczególnego planu. Nie
wiedząc, czy wspomniany ból gardła ma związek z jakimś osłabieniem, zamierzałem
spokojnie pojeździć sobie po mieście. Spokojna jazda nie do końca była możliwa,
bo oczywiście wiał wiatr. Prawdę mówiąc, mam już dość tych wszystkich frontów
atmosferycznych. Od pewnego czasu w każdym moim wpisie pojawia się temat
wiatru. Ileż można? Czy nie mogłaby po prostu nadejść zwykła, spokojna,
słoneczna, ciepła wiosna? Początkowo wydawało mi się, że w tych warunkach wystarczy
godzina rowerowej rozrywki, ale z czasem jechało mi się coraz swobodniej. Nawet
wiatr i liche krople deszczu zdawały się nie przeszkadzać. Jeździłem więc
dłużej, nie bacząc, że spóźnię się nieco na transmisję wyścigu, w którym Mistrza
interesowało – jak sam mówił – wyłącznie zwycięstwo.
Wróciłem do domu, włączyłem Eurosport. Do mety
pozostało jeszcze osiemdziesiąt kilometrów. Spokojnie więc przebrałem się,
uzupełniłem węglowodany, a później białka. Rozsiadłem się wygodnie i każdym
kilometrem dawałem się ponieść emocją. Na tysiąc metrów przed metą trochę
zwątpiłem w Mistrza, ale ostatnie metry udowodniły, że Kwiato jest debeściak!
Koniec, kropka.