W skrócie
Popołudniową przejażdżkę
rozpocząłem od dojazdu do Wieliczki. A droga tamże wiodła częściowo obwodnicą,
która – to normalne zjawisko – była zakorkowana. Jechałem więc sobie spokojnie
poboczem i wyprzedzałem stojące samochody. Nawet zacząłem je liczyć, ale przy
czterdziestym którymś straciłem rachubę. W Wieliczce skręciłem na zachód i
wróciłem do Krakowa, a konkretnie dojechałem do ulicy Myślenickiej. Miałem
bowiem zamiar pojechać do Libertowa, co też wkrótce uczyniłem. Za ostatnimi
dwoma, lakonicznymi zdaniami, kryje się jednak sporo przewyższeń, które
musiałem pokonać. To one sprawiają, że jazda nie jest ani nudna, ani monotonna,
ani zbyt łatwa. Za Libertowem było już łatwiej, bo do Skawiny zjeżdża się
szybko po idealnym asfalcie. Zawsze obiecuję sobie, że tym razem nie zahamuję
na jednym z zakrętów i… zawsze łamię tę obietnicę. Jak już dojechałem do
Skawiny, to droga powrotna wydawała się oczywista. Pojechałem więc do Tyńca. Po
drodze zostałem mile, a nawet bardzo mile zaskoczony. Przed Tyńcem jest jeden
jedyny podjazd. Niezbyt długi, niezbyt stromy, ale czuje się go w mięśniach.
Tym bardziej, że droga jest tam dziurawa jak szczęka osiemdziesięciolatka.
Otóż, już nie jest! Hokus pokus, czary mary i pojawiła się świeża i oczywiście
gładka nawierzchnia. Oby więcej takich niespodzianek. I pomyśleć, że byli tacy,
którzy nie chcieli do Unii… Z Tyńca wróciłem do Krakowa i do domu. Ot i cała
dzisiejsza wycieczka w skrócie.