Razem ze Stefkiem
Dzisiaj pojechałem razem
ze Stefanem. To znaczy, ja jechałem, a Stefan sobie dmuchał. Mówili, że
słabnie, że już nie jest taki, jak wczoraj, ale okazało się, że skubaniec wciąż
potrafi tęgo dąć. Wprzódy dokazywał, jakoby dając do zrozumienia, że on tu karty
rozdaje i Kraków jest za mały na nas dwóch. Wiał mi prosto w twarz, huczał,
zawodził i śmiał się bezczelnie, zdając się mówić: „no i z czym do gościa”. Żem
jednak człek po tatusiu uparty, nie dałem się huncwotowi, bo przecie nie będzie
Stefek mi gadał, co mam robić. Zaparłem się. Jak on smagnął mnie mocniej po
twarzy, to ja na przekór przyspieszałem, wgryzając się w niewidoczną lawinę mas
powietrza. To walcząc, to szturchając, to przekomarzając się, jechaliśmy tak
razem, choć w przeciwnych kierunkach. No i przyszedł czas, gdy się
zakumplowaliśmy. Choć Stefan nic nie powiedział, to w ramach pokuty za
wszystkie wcześniejsze przewinienia, dzielnie pomagał mi wrócić do domu,
solidnie wiejąc w plecy. Ach, ten przekorny Stefan…