Szosa, szosa, szosa, ach to ty!
Długo czekałem na taki właśnie dzień, ciepły, pogodny, wiosenny.
Czas dłużył się niemiłosiernie, kartki niespiesznie spadały z kalendarza, a ja
nie mogłem się doczekać chwili, kiedy po raz pierwszy w tym roku wsiądę na moją
szosówkę. Czekałem niemal tak samo niecierpliwie jak przed rokiem, gdy po raz
pierwszy w życiu miałem pojechać na rowerze szosowym. A wszystko przez moją
niespokojną, inżynierską duszę, która nie pozwoliła, abym spokojnie przetrwał
zimę w błogiej „szosowej” bezczynności. Nie, to było po prostu niemożliwe i
musiałem coś zmienić w rowerze, aby na kolejny sezon był jeszcze lepszy i dał
mi jeszcze więcej radości z jazdy. Przez zimę realizowałem więc plan, który
nieśmiało pojawił się w mojej głowie jeszcze w ubiegłe wakacje. Był dosyć
ambitny, bo hasło „coś zmienić w rowerze” sprowadziło się do wymiany prawie
wszystkiego. Wystarczy powiedzieć, że z poprzedniej konfiguracji pozostały
jedynie rama i kierownica. W ten sposób odchudziłem rower o kilkaset gramów,
osiągając okolice limitu wagowego narzuconego przez UCI. Idealnie czysty,
pachnący nowością, wypieszczony, dopracowany w każdym calu, wisiał na ścianie i
czekał razem ze mną na ten dzień. Aha, żeby było jasne. Ja nie wisiałem na
ścianie…
To jednak nie wszystko. Fajnie jest mieć wymarzony rower, jeszcze
fajniej mieć świadomość, że zbudowało się go od podstaw i nie ma przede mną
żadnych tajemnic. Ale żaden rower, ani ten budżetowy, ani ten z najwyższej
półki sam nie pojedzie. Nie ma nic bardziej żenującego, niż widok totalnego
amatora, sapiącego z wysiłku na najskromniejszym nawet podjeździe, jadącego na
super wypasionym sprzęcie, którego nie powstydziłby się najlepszy kolarz World
Tour’u. Tymczasem w styczniu stanąłem na wagę i… zamarłem z przerażenia. Jak to
możliwe, że facet regularnie jeżdżący na rowerze przez cały rok, ma nadwagę? To
w takim razie po jaką cholerę walczę o każdy oszczędzony gram roweru, jeśli już
wkrótce posadzę na nim 90 kilogramów żywej wagi? Przecież to śmieszne, to
wstyd, żenada, obciach i kaszana. Po prostu totalna porażka. Musiałem coś z tym
zrobić, a skoro musiałem, to zrobiłem. Całkowicie zmieniłem swoją dietę i
sposób odżywiania, co sprawiło, że przez trzy miesiące pozbyłem się całej,
kilkunastokilogramowej nadwagi, mocno przybliżając się do wartości, którą można
już uznać za „kolarską”. Przy okazji mogłem namacalnie przekonać się o
słuszności twierdzenia, że odchudzenie siebie jest o wiele tańsze od
odchudzenia roweru. Inna sprawa, że najbliżsi widząc mą determinację, patrzyli
na mnie z lekkim politowaniem, dając delikatnie do zrozumienia, że uważają, iż
moja rowerowa pasja wymknęła się już z granic zdrowego rozsądku, wkraczając w
niezgłębione obszary psychiki. Tak czy owak, po trzech miesiącach byliśmy już
gotowi. My, czyli ja i mój rower. „On” szczuplejszy o niecałe pięć procent, a
ja o ponad trzynaście.
Pierwsza przejażdżka na nowym sprzęcie prawie zawsze jest
ekscytująca. Tym bardziej, jeśli rower jest własnoręcznie zbudowany. To
pierwszy test, pierwsza próba i możliwość uzyskania pierwszych odpowiedzi na
dziesiątki pytań i wątpliwości. Wszystko, co do tej pory zostało zrobione, było
wykonane w „sterylnych” domowych warunkach na stojaku serwisowym i dopiero
rzeczywisty świat rowerowych zmagań mógł wystawić sprawiedliwą, obiektywną
ocenę. Podszedłem do tego dość metodycznie, przygotowując sobie coś w rodzaju
scenariusza, który określał co i jak będę testował. Przesada? Być może, ale Ci,
którzy mnie znają, wiedzą, że lubię precyzję i dokładność. Jednak przede
wszystkim kocham życie, które – jak by nie spojrzeć – w pewnym stopniu zależy
od solidności roweru, którym jeżdżę. Testy z grubsza miały obejmować hamulce,
napęd, geometrię oraz koła. Zwłaszcza te ostatnie były dla mnie ważne. W moich
technicznych wpisach nieraz przechwalałem się, że koła buduję długo, ale bardzo
dokładnie, podkreślając przy okazji, że twierdzenie, jakoby nowe koła wymagały
korekty centryczności po kilku pierwszych przejażdżkach, są jedynie dowodem
absolutnej niekompetencji mechanika, który je zaplatał. Wybrałem więc trasę,
która z technicznego punktu widzenia nie była trudna, ale można było znaleźć na
niej kilka pagórków, a także odcinków o nierównej nawierzchni. Zamierzałem
objechać dookoła Puszczę Niepołomicką, co wraz z dojazdem i powrotem dawało
dystans około 100 kilometrów.
Wyruszyłem przed jedenastą. Daruję sobie szczegółowy opis trasy,
bo nie odgrywała pierwszoplanowej roli i stanowiła jedynie scenografię dla
testowania roweru. Pierwsze kilometry oznaczały oswajanie się z nowym sprzętem.
Już na pierwszym podjeździe przekonałem się, że „wycieniowanie” czyni cuda.
Chociaż wzniesienie nie było wymagające, to zawsze pokonywałem go na małej
tarczy. Dzisiaj bez problemu wyjechałem na „blacie”. Z każdym przejechanym
kilometrem czułem się coraz bardziej swobodnie, a jazda sprawiała mi coraz
więcej frajdy. Powoli przyzwyczajałem się też do nowej, nieco bardziej
agresywnej pozycji, przyjęcie której wymusiła na mnie zmodyfikowana geometria
roweru. Od czasu do czasu zerkałem na skrawek przestrzeni pomiędzy klockami
hamulcowymi, a obręczami, szukając jakichkolwiek oznak utraty centryczności,
ale – ku nieukrywanej radości – niczego niepokojącego nie znajdowałem. Hamulce
i napęd także sprawowały się bez zarzutu, ale to akurat nie było dla mnie
zaskakujące, bo od sprzętu tej klasy nie miałem prawa oczekiwać niczego innego
niż perfekcja. Gdybym jednak napisał, że wszystko było idealne, nikt by nie
uwierzył. W całej beczce rowerowego miodu pojawiła się mała łyżeczka dziegciu,
a nawet dwie łyżeczki. Po przejechaniu kilkudziesięciu kilometrów dotarło do
mnie, że najmniej szlachetna część mojego ciała odczuwa lekki dyskomfort.
Trzeba się będzie przyzwyczaić do nowego, twardego siodełka. Okazało się także,
że muszę dokonać drobnej korekty w ustawieniu kierownicy, bo trzymając ręce na
manetkach, czyli w najczęściej używanym chwycie, mam nienaturalnie wygięte
nadgarstki. Na krótkich dystansach nie stanowi to problemu, ale mam przecież w
planach długie i wymagające trasy. Przejażdżka trwała ponad trzy godziny i
okazała się dość wymagająca. A wszystkiemu winien był wiatr, który najpierw
powiewał sobie z różnych kierunków, jakby nie mogąc zdecydować się, skąd ma
wiać. Ostatecznie przyjął postać wiatru zachodniego i to akurat wtedy, gdy
skręciłem na zachód w stronę Krakowa. Przezwyciężając dodatkowe trudności,
poczułem pierwsze oznaki zmęczenia, pomimo tego, iż regularnie konsumowałem
batony energetyczne i uzupełniałem płyny. Zmniejszyłem nieco tempo, aby
ewentualny „kryzys energetyczny” nie popsuł mi całej radości z jazdy. A ta
radość, pomimo zmęczenia, rosła w postępie geometrycznym wraz z każdym
pokonanym metrem drogi.
Czas na pierwsze podsumowania. Nowy „stary” rower
doskonale się sprawdził. Własnoręcznie zaplecione koła nie straciły ani ułamka
milimetra ze swojej centryczności. To dowód, że warto poświęcić czas, aby coś
zrobić naprawdę solidnie. Pozostały osprzęt także działał perfekcyjnie. To z
czym miałem problem, czyli geometrię roweru poprawiłem wkrótce po powrocie do
domu. Jestem pewien, że następnym razem moje nadgarstki będą miały komfortową
pozycję. Ale to nie zmiany w rowerze okazały się najbardziej istotne.
Najważniejsze okazało się zrzucenie kilkunastu zbędnych kilogramów. Skutki nie
są aż tak bardzo widoczne na płaskich odcinkach, chociaż łatwiej jest się
rozpędzić i utrzymać prędkość. Prawdziwie spektakularne efekty są widoczne na
podjazdach, które pokonywałem „podejrzanie” lekko i zdecydowanie szybciej niż
dotychczas. To oczywiście zupełnie logiczne. Wszakże muszę teraz wytaszczyć na
górę o wiele mniejszy ciężar. Czy zatem warto było zmieniać cokolwiek w
rowerze? Dla mnie warto, bo ja to po prostu lubię i tyle!
Krótki postój na 10 kilometrów
przed domem, tylko po to, aby zrobić zdjęcie…