Popołudniowym rytmem
Blask słońca towarzyszył mi podczas całej dzisiejszej przejażdżki.
Bez trudu dało się zauważyć, że pogodne popołudnie wygoniło z domu spragnionych
jazdy „sezonowych” rowerzystów. Sezonowych, czyli według mojej mamy tych,
którzy jeżdżą na rowerze od wiosny do jesieni i tylko wówczas, gdy jest ciepło
i pogodnie. Pozostali, czyli także ja, to wariaci. Dziękuję mamusiu…
Tłumnie zrobiło się na rowerowych trasach, co sprowokowało mnie do
znalezienia nieco spokojniejszych miejsc. Koncepcja ta nakazała mi jechać na
północ, aż do ulicy Łokietka, co niestety miało tę wadę, że wymagało przejazdu przez
całe miasto w godzinach popołudniowego szczytu. Jak w każdym dużym mieście,
oznacza to przepychanie się pomiędzy samochodami. Pół biedy, jeśli kierowcy
zostawiają trochę miejsca z prawej strony. Gorzej, jeśli tego nie robią, a
najgorzej, gdy widząc w lusterku rowerzystę, „przytulają” się do krawężnika,
aby dać wyraz bezinteresownej nieżyczliwości w myśl zasady: skoro ja muszę stać
w korku, to ty też nie przejedziesz. Wszelako w swych przeżartych złośliwością
mózgach nie dochodzą do logicznego wniosku, że zostawiają w ten sposób tyle
miejsca po lewej stronie, że mógłby tam przejechać cały peleton. Lawirowałem
więc pomiędzy samochodami, wyprzedzając je to z prawej, to z lewej strony i
oczywiście mając oczy wszędzie, bo nigdy nie wiadomo, skąd może nadejść
zagrożenie. Taka jazda oczywiście męczy, bo ani nie można się rozpędzić, ani choć
na chwilę wyłączyć swoich zmysłów, aby dać im odpocząć po dniu pracy. W końcu
jednak dotarłem do ulicy Łokietka, gdzie ruch nadal był spory, ale przynajmniej
płynny. Stamtąd skręciłem w bardzo dawno nieodwiedzaną ulicę Gaik. Nareszcie
jest otwarta po długotrwałym remoncie, który sprawił, że zniknął
kilkudziesięciometrowy, brukowany sześciokątną kostką fragment. Paris-Roubaix
to może nie był, ale zawsze trochę wytrzepało człowieka i przetestowało jakość
plomb w zębach.
Potem, tak jak to zazwyczaj czyniłem będąc w tym rejonie Krakowa,
dojechałem do ulicy Pasternik, a następnie pojechałem do Rząski. Stamtąd
skierowałem się do Balic. Chwilę odczekałem na remontowanym skrzyżowaniu ulic
Krakowskiej i Na Lotnisko. Ruch odbywał się wahadłowo, a unoszące się opary gorącego
asfaltu i pył z przycinanych krawężników wyglądały jak… No jak mogły wyglądać?
Jutro 10 kwietnia, więc skojarzenie było tylko jedno – wyglądały niczym smoleńska
mgła. Przejechałem wzdłuż lotniska i pojechałem do Kryspinowa. Tam skręciłem w
stronę Krakowa, rozpoczynając w ten sposób powrót do domu. Aby nieco go
urozmaicić, nie wybrałem monotonii płaskich dróg, ale w Przegorzałach skręciłem
w ulicę Jodłową, co oznaczało krótkotrwałą, ale dość treściwą walkę na
podjeździe. Pojechałem do centrum, zaliczyłem po drodze Wawel, minąłem
Kazimierz i zawitałem w Podgórzu. Kontynuowałem „rozmaitości” wspinając się po
kostce brukowej na ulicy Parkowej, a potem na ulicy Swoszowickiej w parku na
Bonarce. Nogi nie mówiły „nie”, więc jeszcze dołożyłem mały „akcent” na ulicach
Trybuny Ludów (nie znoszę tej nazwy, bo kojarzy mi się wyłącznie z
przebrzydłymi komuchami i ich ówczesną gazetą) i Łużyckiej. Dojechałem do ulicy
Kosocickiej i byłem już prawie w domu, a to „prawie” w tym przypadku, nie
oznaczało już wielkiej różnicy.