Poświąteczne spalanie
Dwudniowy okres świętowania potrafi skutecznie postawić na głowie
dietetyczny reżim. I chociaż starałem się zachować umiar i rozsądek, to trudno
przejść obojętnym wobec wszelakich kulinarnych dóbr, spoczywających na
świątecznym stole. Kosztowałem zatem wszystkiego po trochu, obiecując sobie, że
lada dzień wsiądę na rower i popracuję solidniej niż zwykle.
Wtorek. Pierwszy dzień po Wielkanocy. Specjalnie zafundowałem
sobie urlop na ten dzień, aby… odpocząć. No i także dlatego, aby spokojnie
wybrać się na rowerową przejażdżkę. Pogoda wydawała się całkiem sympatyczna pod
względem temperatury i nieco mniej przyjazna pod kątem wiatru. Teoretycznie
wiało z północy, ale jak się wkrótce okazało, północ niejedno ma imię.
Pojechałem na wschód w stronę Puszczy Niepołomickiej. Wiatr początkowo
nie przeszkadzał w jeździe. Sytuacja zmieniła się przed Niepołomicami, gdy
zmieniłem kierunek i poruszałem się na północ lub na północny wschód. Teraz
musiałem bardziej się przyłożyć, aby pokonać przeciwności natury. Nie było
jednak źle i w całkiem niezłym czasie dotarłem do granic puszczy. Wśród drzew
było zdecydowanie łatwiej. O tyle łatwiej, że zrezygnowałem z pierwotnego planu
i wydłużyłem sobie przejażdżkę, dojeżdżając do wschodniej granicy Puszczy
Niepołomickiej, czyli drogi numer 965 w Mikluszowicach. Tam skręciłem na
południe i zaczęła się „bajka”, czyli jazda z wiatrem. „Wspomaganie” miałem
włączone aż do Proszówek, dzięki czemu mogłem odpocząć i jednocześnie
przygotować się do drogi powrotnej. W Proszówkach skręciłem na zachód i tam
odkryłem pewną niemiłą niespodziankę. Otóż okazało się, że ów północny wiatr,
jest bardziej północno-zachodni niż północny. Prędkość spadła, chociaż mocniej
naciskałem na pedały i miałem wrażenie, że cały czas poruszam się pod górę.
Licznik wolniej odmierzał kolejne kilometry. Nie pozostało nic innego, jak
uparcie, wytrwale, monotonnie „wgryzać” się w masy powietrza i walczyć z
wiatrem. A ten tymczasem zaczął złośliwie zmieniać kierunek. W końcu zacząłem
odczuwać lekkie zmęczenie, objawiające się bólem w udach. Parłem jednak do
przodu i wreszcie dojechałem do Zakrzowa. Tam miałem dwie możliwości do wyboru.
Mogłem kontynuować jazdę na zachód i po dwunastu kilometrach cieszyć się
zasłużonym odpoczynkiem lub mogłem skręcić na południe i pojechać do Wieliczki,
zaliczając przy okazji kilka mniej lub bardziej męczących pagórków. Nietrudno
się domyślić, że wybrałem drugą opcję. Pokonywanie wzniesień szło mi raczej
nietęgo. W nogach miałem już ponad siedemdziesiąt kilometrów, z których większość
była pod wiatr. Na dodatek droga z Niepołomic do Wieliczki jest raczej
ruchliwa, a kierowcy… wiadomo. Ich postrzeganie jednego metra jest mocno
dyskusyjne. Obiecałem sobie, że będę grzeczny i kulturalny, ale kilka razy
mocno rzucałem „mięsem” w eter, czego winowajcy zapewne nie słyszeli, bo mieli
zasunięte szyby. Na szczęście dotarłem do Wieliczki w jednym kawałku. Stamtąd
także nie wybrałem najkrótszej drogi, ale pojechałem w stronę ulic
Krzemienieckiej i Kuryłowicza, aby do domu wrócić od strony Kosocic.
Pracowałem dzisiaj solidniej niż zwykle. Wiatr nie
pozwolił na spokojną jazdę i sprawił, że cała droga była jak symulowany
podjazd. Dziewięćdziesiąt kilometrów w górę? Całkiem nieźle. Co ciekawe nie
byłem nawet specjalnie zmęczony, nie licząc bólu w udach, który faktycznie dał
mi się we znaki, ale już po kilkunastu minutach odpoczynku odszedł w niepamięć,
a ja mogłem wybrać się jeszcze na relaksacyjny, popołudniowy spacer.