Dystans pochorobowy
No i pokarało mnie. Chwaliłem się na lewo i prawo, że choroby
omijają mnie szerokim łukiem, że choć wokoło szaleją grypy, katary,
przeziębienia, zapalenia oskrzeli i całe zło świata, ja trwam niewzruszenie w
zdrowiu i pełnej sprawności. Dodawałem jeszcze, że to oczywista zasługa roweru,
bo czy deszcz, czy śnieg, czy upał, czy mróz, niezależnie od pogody, na przekór
wszystkiemu, zaliczałem kolejne kilometry, które musiały mnie zahartować.
Podstępne wirusy, niczym rosyjskie zielone ludziki, znalazły jednak drogę do
mojego organizmu, obsadziły strategiczne pozycje i znienacka uderzyły. Atak był
silny i zdecydowany. Organizm, choć wspierany koalicją sprzymierzonych środków
farmakologicznych, został na tydzień wyłączony z normalnego funkcjonowania. Dla
człowieka żyjącego w miarę aktywnie, niemożność ruszenia się gdziekolwiek jest
prawdziwą torturą, ale nie miałem innego wyjścia. Starałem się więc pracować
zdalnie w domu, popołudniami „dłubać” przy nowym rowerze, a wieczorami snuć
plany przyszłych wyjazdów.
Dzisiaj poczułem się już na tyle dobrze, że postanowiłem
wybrać się na popołudniową przejażdżkę. Tym razem nie zaplanowałem jakiejś spektakularnej
trasy biegnącej szczytami okolicznych wzgórz, ale zamierzałem po prostu
pokręcić się krótko po mieście, aby pobudzić do życia rozleniwione mięśnie. Pogoda
nie była idealna do jazdy tuż po chorobie. Co prawda było dość ciepło, ale
jednocześnie mocno wiało. Jechało mi się dobrze, ale nie mogę powiedzieć, że tryskałem
olbrzymią energią, uwolnioną gwałtownie po tych wszystkich dniach przymusowego
uziemienia. Wręcz przeciwnie. Stosunkowo szybko się męczyłem, a skromne siły
musiałem odpowiednio rozłożyć, aby nie „zajechać” organizmu, który nie
funkcjonuje jeszcze tak, jakbym tego sobie życzył. Zaliczyłem więc dość krótki
dystans i wróciłem do domu. Mam nadzieję, że następnym razem pójdzie już
zdecydowanie lepiej.