Bez płaskiej monotonii
Jest cieplej, a więc oszczędne Krakusy nie palą w piecach. Jeśli
jest chłodno, to te same oszczędne Krakusy palą wszystkim, co się tylko uda
zapalić. Podobno grożą za to jakieś kary, ale chyba niezbyt dotkliwe, bo czasem
tu i ówdzie buchają z kominów kłęby czarnego dymu i tylko pozostaje mieć
nadzieję, że paliwem nie jest… teściowa.
No dobra, żarty na bok. Faktem jednak jest, że ciepłe przedwiośnie
ograniczyło skład chemiczny tego czegoś, czym oddychamy w Krakowie.
Teoretycznie mógłbym nawet wybrać się na miejską przejażdżkę. Tak jednak
zapewne postąpiłby wujcio Pawcio, bo na nic innego nie pozwoliłaby babcia
Marylka. A ja? A ja nie lubię. Całą zimę jeździłem prawie wyłącznie po mieście
i mam dość. Postanowiłem sobie tego oszczędzić i kolejny raz uciekłem od
zgiełku.
Moja ucieczka do całkiem banalnych nie należała, bo kolejny raz
postanowiłem zmierzyć się z mniejszymi i większymi wzniesieniami, których ci u nas
– zwłaszcza na południe od Krakowa – dostatek. Erozja, ruchy tektoniczne,
zlodowacenia – trwające miliony lat – pozostawiły po sobie wspaniałą spuściznę
w postaci urokliwych, pozbawionych monotonii, krajobrazów. Z kolarskiego punktu
widzenia to raj, chociaż czasem dość wymagający. Tutaj bowiem nic się samo nie
zrobi, a jazda na rowerze to nie tylko spokojne pedałowanie, na jakie można
sobie pozwolić tam, gdzie płasko aż po horyzont. Nie ma lekko i czasem trzeba
naprawdę mocno nacisnąć na pedały, łapczywie czerpać powietrze, wylać siódme
poty, by pokonać kolejne wzniesienie. Jednak natura tutaj sprawiedliwa i w
dwójnasób oddaje poniesiony trud. Każdy podjazd przecież kiedyś się kończy, a
za nim musi być zjazd, a wraz z nim adrenalina, endorfiny, dreszcz emocji,
ekstaza.
Gdzież więc wybrałem się dzisiaj? Niezbyt daleko, bo popołudnia
wciąż do długich nie należą, ale wystarczająco daleko, aby przewentylować płuca
powietrzem zdecydowanie lepszym od miejskiego. A ponieważ wybrałem kierunek
południowy, zafundowałem sobie brak monotonii, okupiony oczywiście
koniecznością mocniejszej pracy. Były więc Wrząsowice, wieś jak każda inna, ale
położona na słusznym wzniesieniu. Niedługo potem były Świątniki Górne, geograficznie
posadowione zgodnie ze swoją nazwą. Przejechałem przez Mogilany, w których
centrum znajduje się kościół, a kościoły przeważnie budowano na wzniesieniach.
Później był Buków, a za nim zjazd do Skawiny. Szkoda tylko, że hasło „Polska w
budowie” jeszcze tutaj nie dotarło, dając zarobek dentystom, bo na tych
dziurach plomby z zębów wypadają. Skawina też powitała mnie pagórkami, chociaż
po wcześniejszych zmaganiach, te były naprawdę subtelne. Tam w zasadzie
zakończyły się największe atrakcje, bo powrót do Krakowa był już prawie płaski.
Prawie, bo po drodze leżał sobie Tyniec, a przed nim mała „hopka”.
Światła sceny podkrakowskich wzniesień powoli
przygasły, opadła kurtyna emocji. Pozostał już tylko powrót do domu w narastającym
chłodzie marcowego wieczoru, w zapadającej ciemności, gdzieniegdzie
rozjaśnianej blaskiem nielicznych gwiazd.