Urok wzniesień
Są dni, kiedy jeździ się lepiej i są takie, kiedy bez wyraźnego
powodu jeździ się gorzej. Jednak dzisiejszy dzień zdecydowanie należał do
kategorii pierwszej.
Pogoda pogorszyła się ostatnio. Zastanawiałem się, gdzie się
skierować w to chłodne i wietrzne popołudnie. W okresie zimowym bardzo często,
żeby nie powiedzieć: prawie zawsze, wybieram miejskie szlaki, co przynajmniej z
kilku powodów nie jest dobre. Po pierwsze, osławiony smog. Po drugie, banalność
tras. Po trzecie, pokonywanie ciągle tych samych dróg jest nudne. Mimo, że
wiatr przewiał syf znad miasta, nie miałem najmniejszej ochoty po raz kolejny
przemierzać krakowskich ulic. Po krótkim zastanowieniu, naszkicowałem w głowie
zarys planu, który zamierzałem na bieżąco modyfikować po drodze, w zależności
od tego, jak mi się będzie jechało. Miałem bowiem wielką ochotę uciec od
monotonii płaskiego terenu.
Rozpocząłem spokojnie od dotarcia do ulicy Potrzask. Przejechałem
nad autostradą i zaliczyłem rozgrzewkowy podjazd w stronę Wieliczki. Potem
przez Czarnochowice zjechałem do drogi, którą często jeżdżę w kierunku
Niepołomic. Przejechałem przez Węgrzce Wielkie i Zakrzów. Kawałek dalej
skręciłem na południe do Słomirogu, co oznaczało zaliczenie niezbyt długiego,
ale słusznie nachylonego podjazdu. W Słomirogu podjazd się nie skończył i jeszcze
przez jakiś czas musiałem trochę popracować. Krótki zjazd i znów podjazd. Tym
razem do Bodzanowa. Tam skręciłem na południe, zjechałem do drogi numer 94,
przejechałem na drugą stronę i rozpocząłem kolejny podjazd. Jadąc cały czas pod
górę, dotarłem do drogi 966, która łączy Wieliczkę z Gdowem. Ruchliwy to szlak
i chociaż poruszałem się po nim tylko przez krótką chwilę, kilku kierowców
podniosło mi ciśnienie bardziej, niż wszystkie wcześniejsze podjazdy. Znów
skręciłem na południe i mogłem odetchnąć od idiotów, ale zapomnieć o
odpoczynku. Podjazd do Biskupic. Zrazu przewidywalny i spokojny, choć nie
pozwalający na złapanie oddechu. „Schody”, czyli odcinki o nachyleniu powyżej
10%, zaczęły się dopiero w samej miejscowości. Jechałem równo, spokojnie, bez
szarpnięć. Prawdę mówiąc, byłem dość mocno zdziwiony, bo pomimo poruszania się
na ciężkim rowerze, w niezbyt korzystnych warunkach atmosferycznych, po długiej
zimowej przerwie od podjazdów, wyjeżdżałem podejrzanie lekko. Będąc na
wysokości około 400 m, skręciłem na zachód w stronę Chorągwicy. Najpierw
zaliczyłem szybki zjazd, a to jak wiadomo oznacza, że dla równowagi, zaraz
rozpocznie się podjazd. Mimo, że miałem wyjechać na najwyższą tego dnia górę, podjazd
nie był zbyt wymagający przez wzgląd na swoją długość. Na szczycie zatrzymałem
się na chwilę, aby uwiecznić „krwisty” zachód słońca.
Pierwotnie zamierzałem zjechać z Chorągwicy do
Wieliczki i wrócić do domu, ale dzisiejsza jazda tak mnie cieszyła, że
postanowiłem nieco wydłużyć zabawę. Zjechałem do drogi 964, ale zamiast do Wieliczki,
pojechałem do Sierczy, a stamtąd do Janowic. Tam skręciłem na północ w stronę
Sygneczowa i zanim do niego dotarłem, musiałem się zmierzyć z kolejnym,
nielichym podjazdem. I znów było fajnie, bo choć płuca domagały się zwiększonej
dawki tlenu, to byłem w stanie spokojnie pokonać kilkunastoprocentowy fragment,
bez pomroczności jasnej, ciemnej bądź jakiejkolwiek innej. Do Krakowa wróciłem
od południa. Przejechałem jeszcze przez ulicę Kuryłowicza, nim skręciłem w
Drogę Rokadową, a potem w ulicę Osterwy. Dojechałem do Kosocic i poruszając się
prawie wyłącznie w dół, dojechałem do domu.
Chorągwica o zachodzie