Lutowe popołudnie w deszczu
Ponieważ w pewnym zakresie sam decyduję o moich godzinach pracy,
korzystam z tego przywileju i rozpoczynam pracę kilkanaście minut po godzinie
szóstej. Przyznaję, nieludzka to pora, ale ma przynajmniej jedną pozytywną
stronę – wcześniej zaczynam, a więc wcześniej kończę. A to oznacza, że
popołudniu mam coraz więcej czasu do zachodu słońca i scenerią rowerowych
wycieczek nie musi być ciemność. Dzisiaj słońce zachodziło dopiero o 17:10, a
więc spory kawałek drogi mógłbym przejechać w świetle dnia, gdyby nie
zjednoczone siły natury, które przygnały nad Kraków zwały ciemnych chmur, z
których od czasu do czasu padał deszcz. To nie ostudziło mojego zapału i wkrótce
po tym, jak wróciłem do domu, wskoczyłem na rower i pojechałem przed siebie.
Zacząłem od Kosocic, które jakoś pomijane były
ostatnimi czasy, pewnie ze względu na poprzednie opony, które – co ostatnio
opisywałem – były odpowiednikiem kamienia młyńskiego na szyi topielca. Dzisiaj
chciałem się przekonać, jak nowe opony sprawdzą się na podjazdach. Muszę
nieskromnie przyznać, że mój najstarszy rower przeżywa drugą młodość.
Podejrzanie szybko i lekko dojechałem w okolice kościoła przy ulicy
Niebieskiej. Myślałem nawet, że to zasługa wiatru, ale musiałby chyba wiać z
każdej strony, bo podjazd kręty, co wymusza częstą zmianę kierunku. Rozochocony
już na początku, z radością popędziłem dalej, nie bacząc na niesprzyjającą
aurę, która długo smagała mnie deszczem. Byłem między innymi w Tyńcu, a potem
wróciłem do Krakowa mało oryginalną trasą wzdłuż Wisły. Trasa może nie
oryginalna, ale pokonana szybciej niż zwykle, w dodatku pod wiatr. Równie mało emocjonujący
był przejazd przez Rybitwy i lawirowanie pomiędzy samochodami pełnymi marchwi,
pietruszki, ziemniaków i wszelakich innych płodów ojczystej ziemi. Gdy już podjeżdżałem
pod dom, właśnie przestało padać – rzecz normalna, warta uwiecznienie w
rowerowych prawach Murphy’ego.