Kompromis
Dzisiaj był dzień z gatunku „ciężko się jechało”. Szkoda, bo
pogoda była prawie wiosenna. Prawie, bo choć było ciepło i słonecznie, to w
powietrzu nie było czuć charakterystycznego zapachu wiosny. A zatem, jak już
wspomniałem, jechało mi się nietęgo. Owszem wiało, ale nie zrzucałbym winy na
wiatr, bo przecież od czasu do czasu wiał mi w plecy, a mimo to miałem
wrażenie, że dętki miast powietrzem, wypełnione są betonem. Czyżby zbyt ubogie
w węglowodany śniadanie? A może po prostu zły dzień? Ok, zły dzień może być i
niech taka będzie wersja oficjalna.
A dzisiejsza trasa była mocno podobna do wczorajszej,
przynajmniej w swojej pierwszej połowie. Znów pojechałem w stronę Kolnej, ale
później nie zawróciłem w stronę miasta, lecz pojechałem do Tyńca. Tam wpadłem
na pomysł, aby przejechać przez malowniczą ulicę Podgórki Tynieckie, która
częściowo wiedzie przez las. Umknęło mej uwadze, iż leśny fragment pozbawiony
jest nie tylko asfaltu, ale i jakiegokolwiek cywilizowanego utwardzenia,
przenosząc rowerzystę w mroczny, a raczej błotnisty klimat średniowiecza. Wjechałem
więc na ów dukt rowerem dość brudnym po ostatnich eskapadach, a wyjechałem
czymś na kształt glinianej rzeźby. W sumie dziwić nie powinno, że jakoś wolno
mi się jechało, skoro na gapę podróżowały ze mną przynajmniej dwa kilogramy
błota. Wiozłem to dziadostwo przez całe miasto i dowiozłem do domu. A ponieważ
w planach miałem sprzątanie łazienki, zanim to uczyniłem, wsadziłem do rower do
wanny i doprowadziłem go do porządku. Nie pamiętam, czy o tym już kiedyś pisałem,
ale zawsze myję rower w łazience. Z tym, że zawsze potem ją sprzątam. To
idealny przykład kompromisu. Ja się cieszę, że mam czysty rower, a Monika, że
ma czystą łazienkę.