O żarełku słów kilka
Jedno z rowerowych prawideł głosi, że taniej jest odchudzić siebie
niż rower. I zdaje się, że faktycznie jest to oczywista oczywistość. Zaczynając
rowerową przygodę od budżetowego modelu, jego pierwsze odchudzenie o jeden
kilogram jest jeszcze stosunkowo tanie. Ot wystarczy wyrzucić na złom (lub
wystawić na Allegro) kilka stalowych elementów i wymienić je na aluminiowe,
zmienić opony i gotowe. Jednak potem już nic nie jest tak proste i tak tanie. W
końcu dochodzi się do ściany, która w tym przypadku oznacza kilkaset złotych za
kilka gramów. Zupełnie inaczej ma się rzecz z naszym ciałem, oczywiście przy
założeniu, że nie jesteśmy już maksymalnie wycieniowani. Tutaj zazwyczaj mamy
spore rezerwy w postaci mniejszej lub większej „oponki”, która ma przykry
zwyczaj pojawiania się głównie w okresie zimowym. Sama jazda na rowerze nie
wystarczy, aby się jej pozbyć, no chyba, że ktoś naprawdę solidnie pracuje,
codziennie zaliczając słuszne dystanse, spalając w ten sposób z nawiązką,
wszystkie, wtłoczone uprzednio w siebie, kalorie. Ja nie mogę sobie pozwolić na
codzienne treningi, bo oprócz tego, że jestem zakręcony na punkcie rowerów, mam
jeszcze inne pasje, pracę, no i rodzinę, która też byłaby rada, gdybym w domu
spędzał słuszną ilość czasu. W takiej sytuacji nie pozostaje nic innego, jak
zmienić nieco nawyki żywieniowe, ograniczając bądź wyrzucając z diety wszystko
to, co wszakże pyszne, lecz – jak to przeważnie bywa – niezdrowe. A ponieważ
natura próżni nie znosi, to wszystko, czego nazw nie wymienię, bo na samo
wspomnienie cieknie ślinka, trzeba zastąpić bardziej pasującym do rowerowego
stylu życia. No i jakby człowiek nie liczył, czego by nie kupował, to w
najgorszym razie wyda niewiele więcej na żywność niż wcześniej, a zdecydowanie
mniej, niż na kolejną przebudowę roweru tylko po to, by oszczędzić kolejne
100g. A tutaj idzie walka o całe kilogramy! W tym momencie przypomina się matematyczne
CBDU, czyli „co było do udowodnienia”, a starałem się udowodnić tezę z
pierwszego zdania. Wypada w tym momencie zapytać samego siebie: „to po jaką cholerę
kolejny raz przebudowuję moją szosówkę”? Ech… Bo lubię…
A dzisiaj spalałem sobie tłuszczyk na krakowskich
szlakach, nie martwiąc się o smog, o którym pisałem wczoraj, bo znowu wiało i wszystko
co złe, przewiało hen daleko. Prawdę mówiąc nie lubię jeździć pod wiatr, bo się
człowiek musi napracować niczym na podjeździe, a satysfakcja nie ta sama, no
ale w końcu musi być ten punkt, poza którym wiatr przeistacza się w dodatkowy
napęd, który niczym silnik w e-bike’u, pozwala wrzucić wyższy bieg i ekspresowo
wrócić do domu.