Kolejny wieczór na rowerze
Trzeci wieczór z rzędu spędziłem na rowerze. Dzisiaj postanowiłem
zerwać z łatwizną i zamiast kolejny raz włóczyć się po płaskim, od razu
skierowałem się w stronę kosocickich pagórków. Nie mogę powiedzieć, że było
lekko. Zanim pojawiłem się przy kościele na ulicy Niebieskiej, musiałem
wtłoczyć w siebie hektolitry powietrza i mocno naciskać na pedały mojego
ciężkiego, zimowego roweru. Oj tęsknię już za ultralekką szosówką…
Potem było już łatwiej, ale podkusiło mnie, aby pojechać do Tyńca
ulicą Podgórki Tynieckie. To bardzo ładna, malownicza ulica, jednakowoż
posiadająca pewną wadę. Otóż nie wszędzie jest oświetlona. Dopóki jedzie się po
asfalcie, to pół biedy, ale tuż przed Tyńcem trzeba przejechać przez las, a tam
asfaltu ni widu, ni słychu. Moje przednie oświetlenie spełnia raczej rolę
informującą innych użytkowników ruchu, że jadę, a nie służy bynajmniej do
oświetlania drogi. Musiałem więc wolno piąć się w górę, licząc, że nie wjadę na
jakiś korzeń, lub – co gorsza – na jakąś rozbitą butelkę. Udało się i wkrótce
pędziłem już w stronę tynieckiego opactwa. Tam zawróciłem i jadąc wzdłuż Wisły,
z niewielką przerwą w okolicach Stopnia Wodnego Kościuszko, wróciłem do centrum
miasta.
Na ostatnich kilometrach zacząłem odczuwać zmęczenie. Nie zabrałem
z sobą żadnego napoju, ani batonu energetycznego i teraz przyszedł czas
zapłaty. Musiałem zwolnić i zaczęły mnie łapać skurcze, co miłym doświadczeniem
nie jest. Na szczęście miałem już blisko do domu.
Czy dzisiaj też rozważałem jakieś problemy
współczesnego świata? Otóż nie. Wyrzuciłem z głowy franka szwajcarskiego i
myślałem o milionie innych, fajnych rzeczy. Np. o takiej, że już wkrótce zacznę
odbudowywać mój podstawowy rower, bo przecież każdy dzień przybliża nas do
wiosny.