Czarny czwartek
Rzadko się zdarza, abym znał tytuł wpisu na blogu, zanim zakończę
jego edycję. Jeszcze rzadziej, zanim w ogóle wybiorę się na przejażdżkę. A
dzisiaj właśnie tak się stało. Wychodząc popołudniu z domu, wiedziałem, co będzie
zaprzątać moją głowę przez najbliższe kilkadziesiąt kilometrów. Czarny
czwartek. Czyżby nawiązanie do asfaltowej nawierzchni dróg, którymi będę
jechał? Bynajmniej. Czarny czwartek, bo należę do rzeczy kilkuset tysięcy
kredytobiorców w szwajcarskiej walucie…
Nie miałem więc najlepszego humoru, gdy tuż po zachodzie słońca
przemierzałem miejskie szlaki. Miast w pełni radować się jazdą, bawiłem się w
analityka, usiłując przeanalizować możliwe scenariusze przyszłości, chociaż
ciężko jest być mądrym tam, gdzie – jak pokazało życie – zawiodły mózgi
najlepszych specjalistów z branży. Jedno jest jednak równie pewne, jak wysoki
kurs waluty krainy Helwetów. Mamy rok wyborczy, a więc politycy będą się
prześcigać w proponowaniu „genialnych” rozwiązań, których celem będzie ulżenie
w niedoli „frankowców”. Owi nieszczęśnicy wraz z rodzinami przekładają się na prawie
półtora miliona głosów wyborczych.
Czytając dzisiejsze, przeważnie anonimowe komentarze do informacji
o drastycznym wzroście kursu franka, zauważyłem podział na dwie, przeciwstawne
grupy. Jedni jak mantrę powtarzają: „państwo musi pomóc”. Drudzy z uporem
maniaka głoszą: „widziały gały, co brały, więc mi ich nie żal, niech się martwią
sami”. Niestety życie nie jest czarno-białe, w którym obowiązywałaby biblijna
zasada „tak, tak – nie, nie”. Ja sam, pomimo faktu, że problem mnie dotyczy,
daleki jestem od głoszenia tezy, że państwo musi mi pomóc. Bo niby czemu? Z
drugiej jednak strony, to samo państwo (czyli także i ja), od czasów PRL’u,
dokłada do każdej tony polskiego węgla, czyniąc w ten sposób górników uprzywilejowaną
grupą społeczną, fundując im „barbórkowe”, „czternastki”, deputat węglowy, „ołówkowe”,
premie, dodatki i cholera wie, co jeszcze. A przecież też można bezczelnie
powiedzieć, że niech się martwią sami o swój los, bo to wyłącznie ich wina i zamiast fedrować mogli się kształcić i pracować inaczej. Problem polega nie na
tym, co w przeszłości uczynili ci, którzy zaciągnęli kredyty w obcej walucie,
ale na tym, co większość z nich zrobi teraz. Prawdopodobnie będą musieli oszczędzać,
czyli mniej wydawać, mniej konsumować, mniej kupować. Przypominam, że to
kilkaset tysięcy rodzin, czyli – razem z dziećmi – jakieś dwa miliony ludzi. Towar
pozostający na półkach sprawi, że sprzedawcy ograniczą zamówienia, więc dotknie
to też producentów, którzy być może ograniczą produkcję. Jedni i drudzy będą
mieli mniejsze dochody, a więc odprowadzą mniejsze podatki i całkiem możliwe,
że zmniejszą wynagrodzenia pracowników lub nawet ograniczą zatrudnienie, a więc kolejna warstwa
ludzi będzie musiała zacząć oszczędzać, czyli mniej wydawać, mniej konsumować,
mniej kupować… A wtedy okaże się, że problem ludzi, tak łatwo zaszufladkowanych
pod hasłem „widziały gały, co brały”, dotknie także tych, którzy ich do wspomnianej
szufladki włożyli. Na szczęście ten przepis na kryzys to tylko czarny
scenariusz, który wcale nie musi się sprawdzić.
Czy to wszystko ma jakiś związek z rowerami. Dla mnie
ma. Rowerowa pasja nie rozwija się w całkowitym oderwaniu od rzeczywistości. To
nie heroina, przenosząca narkomana w nieistniejący świat omamów i złudzeń, lecz
sposób na stworzenie cudownych obrazów przeżyć na płótnie realnej
rzeczywistości. Są tym piękniejsze, im lepszy jest podkład, na którym są
naniesione.