Ciężko
Ciężko mi się dzisiaj jeździło. Tak ciężko, jakby ktoś pod osłoną
nocy zakradł się do mojego mieszkania i wlał beton do ramy, a przy okazji także
do kół. Trasa była łatwa, powiedziałbym nawet, że dramatycznie łatwa, a mimo to
czułem się, jakbym pokonywał wielokilometrowy podjazd. Reasumując, miałem cały
czas pod górę. Trochę w tym winy silnego wiatru, który zdawał się wiać zewsząd.
Trochę w tym winy kominiarki, która nie pozwalała oddychać pełną piersią i
kiedy płuca domagały się zwiększonej dawki tlenu, otrzymywały mieszankę gazów o
bliżej nieokreślonym składzie, w którym oprócz tlenu znajdowała się spora część
dwutlenku węgla pozostałego po poprzednim wydechu. No i wreszcie winny jestem
ja, bo zamiast kulturalnie zjeść „kolarskie” śniadanie, ograniczyłem się do
jednej skromnej bułeczki i kubka mocnej kawy. Nie było więc dobrze, żeby wprost
nie powiedzieć, iż było dramatycznie. Czy to normalny spadek formy, chwilowa
słabość, czy po prostu trzeba sobie jasno powiedzieć: „chłopie stary jesteś i
lepiej już nie będzie”?