Pośród szarości
Jak to dobrze, że nie jestem pracownikiem Państwowej Komisji
Wyborczej. Zamiast jeździć na rowerze, musiałbym zapoznać się z wynalazkiem
zwanym liczydłem, tudzież przypomnieć sobie o pierwotnym systemie wydruków,
czyli o tabliczkach glinianych. Zaiste nowoczesność w XXI wieku w naszym kraju
ojczystym przedziwne ma oblicza. Wróćmy jednak do rowerów…
„Trójca przenajsmutniejsza” w postaci chłodu, wiatru i deszczu
dotarła w końcu nad Wisłę i otuliła krajobrazy szarym całunem jesieni.
Bynajmniej nie jest to powód, aby bezczynnie oczekiwać lepszych dni, bo te
nadejdą dopiero za ładnych kilka miesięcy. Wsiadłem więc na ten „gorszy” rower
i ruszyłem przed siebie w tę wszechobecną szarą rzeczywistość. Być może nie
byłem specjalnie kreatywny, bo miast udać się na poszukiwanie nieznanych dróg,
pojechałem po prostu wzdłuż Wisły w stronę Tyńca, by potem wrócić drugą stroną
rzeki, ale miało to sens. Zgodnie z przewidywaniami pogoda odstraszyła
większość rowerzystów, a więc mogłem się cieszyć jazdą w niemal zupełnie pustej
i dziewiczej scenografii rowerowych szlaków. Nie ukrywam, że lubię takie
klimaty. Mglista poświata odległych latarni, stłumione tętno wielkiego miasta
dobiegające gdzieś spoza zasłony ciemności, jaśniejsze sklepienie chmur w
miejscu, za którym skrywa się księżyc, szczekanie psów gdzieś w oddali, droga
przede mną odkrywana metr po metrze w rytm błyskającego światełka,
rozszczepiającego swe promienie w każdej z milionów kropel wody. Jest w tym
jakaś magia i tajemnica, wszystko to, co sprawia, że chcę tam być, w pozornym
oddaleniu od świata, a w rzeczywistości znacznie bliżej niż kiedykolwiek.