Śladem deszczu
Ołowiane chmury nad
miastem wisiały przez cały dzień, który upływał w rytmie kolejnych deszczy.
Popołudniu wyjrzało na chwilę słońce, ale wszędzie dokoła było mokro. W takich
warunkach nie chciałem męczyć roweru szosowego i po raz pierwszy od wiosny
skorzystałem z roweru „zimowego”, który jest właśnie po to, aby cieszyć się
jazdą w każdych, nawet najgorszych warunkach. Pierwszy od pół roku kontakt z
górskim rowerem był ciekawym doświadczeniem. Zawieszenie miękkie niczym w
Cadillacu wspierane dodatkowo przez grube opony, wyprostowana pozycja, droga
widziana z takiej wysokości, jakbym siedział na krześle barowym i kierownica
szeroka niczym wiosło. Z przyzwyczajenia chwytałem ją w okolicach manetek,
zostawiając po bokach dobre osiem centymetrów luzu. Największa tarcza, choć
mniejsza tylko o sześć zębów od szosowej, wydawała się wyjątkowo mała.
Przyzwyczajony do innych przełożeń tylko raz użyłem średniej tarczy, a reliktu
przeszłości, czyli „młynka”, nie wykorzystałem wcale. Jechałem oczywiście wolnej
niż zwykle, ale radość z jazdy była równie wielka. Korzystając z okazji mogłem
bowiem skorzystać z nieco gorszych dróg i odwiedzić dawno nie widziane miejsca
w Krakowie i najbliższych jego okolicach. Miałem szczęście, bo ani razu nie
złapał mnie deszcz, chociaż krajobrazy świadczyły, że opady ustały chwilę
wcześniej.
Chmury skrywały słońce…