Okiem amatora
Podmuch wiatru zerwał pierwsze pożółkłe liście, gdy Alberto
Contador przekraczał linię mety ostatniego etapu Vuelta a Espana. Uniesione w
geście zwycięstwa ręce na tle zachodzącego słońca zakończyły ostatni akt
spektaklu wielkich tourów Anno Domini 2014. Jeszcze tylko mistrzostwa świata i
Europa powoli zapadnie w jesienno-zimowy kolarski sen. Będzie co wspominać.
Jeśli to nie był w ogóle najlepszy sezon w historii polskiego kolarstwa, to z
pewnością najlepszy od wielu, wielu lat. Mocny początek Michała Kwiatkowskiego,
potem eksplozja formy Rafała Majki na Tour de France, dwa wygrane górskie etapy
i triumf w Tour de Pologne, wreszcie pierwsze polskie zwycięstwo na Vuelcie
Przemysława Niemca. Krótko mówiąc, działo się.
Ja, czyli amator w średnim wieku, cieszę się z tych sukcesów. W
jakiś sposób przypominają mi dzieciństwo, gdy idolami młodzieży byli Szurkowski
i Szozda. Pamiętam wyścigi na składakach, w których chłopaki odwracali
kierownicę w dół, aby poczuć choć namiastkę jazdy na szosówce. Pamiętam te
kłótnie, gdy nie mogliśmy się dogadać, kto jest Szozdą, a kto Szurkowskim. Spory
ustawały, a my rozdziawialiśmy nasze umorusane gęby, gdy mijał nas koleś na
Huraganie. Pomijając fakt, że byliśmy zbyt mali, mogliśmy tylko pomarzyć o
takim sprzęcie w czasach, gdy nawet tzw. „półkolarzówka” była poza zasięgiem
finansowym naszych rodziców. Oprócz pieniędzy trzeba było mieć znajomości, bo
jeśli ktoś myśli, że aby kupić rower wystarczyło pójść do sklepu, to jest w
błędzie.
Popularność kolarstwa rośnie. Widzę to wyraźnie.
Kiedyś mogłem przejechać wiele kilometrów i spotykałem ledwie kilku cyklistów.
Teraz jest nas zdecydowanie więcej. To dobrze. A będzie jeszcze lepiej, gdy
dzieciaki (lub wnuki) tych chłopaków, o których wspomniałem powyżej, wyrwą się
z wirtualnej, zero-jedynkowej rzeczywistości i pobiją się o to, kto jest
Kwiatkowskim, a kto Majką. Tak, to nie pomyłka. Niech się pobiją. Niech wrócą
do domu z podbitym okiem. A jak już ustalą, kto jest kim, niech wsiądą na swoje
rowery i naśladują Mistrzów. To wśród nich znajdą się przyszli liderzy tej
pięknej, ale jakże trudnej dyscypliny sportu. Jestem też pewien, że ci, którzy
nie staną się zawodowcami, nawet po zaliczeniu pierwszych kolarskich szlifów z
uśmiechem na ustach wrócą do domu, a zasiadłszy przed komputerem, nie zamordują
połowy świata w Call of Duty, ale opiszą na blogu swoją przygodę, nie mogąc się
już doczekać kolejnych rowerowych wyzwań. Amen.