U schyłku dnia
Jeżdżenie rowerem szosowym po zmierzchu nie należy do bezpiecznych
zajęć, chyba, że się ma mocne oświetlenie, które wyłuskałoby z mroku wszelkie
dziury w drodze. Drogi są, to fakt, coraz lepsze, ale tu i ówdzie pozostało
jeszcze sporo reliktów inwestycyjnej zapaści lat minionych. Minimalistyczna, a
przy okazji ultralekka forma mojego przedniego oświetlenia, nie daje mi
niestety komfortu śmigania nocną porą po asfalcie i dlatego staram się kończyć
zabawę niedługo po zmierzchu. A to z kolei oznacza, że muszę ograniczyć moją
„szosową” aktywność w tzw. dni robocze, których jasna, słoneczna i pogodna
część przypada akurat na ten czas, który spędzam w pracy przed opalizującym
ekranem komputera. Biegnę więc potem do domu, szybko przełykam to i owo, ściągam
rower ze ściany i ruszam przed siebie w nadziei złapania okruchów dnia. A tych
jest coraz mniej i już niedługo będę się musiał przesiąść na mój „zimowy”
rower, któremu nie straszne są żadne nierówności, i który z połączoną siłą
wodospadu i armatniej kuli, pokona każdą drogową przeszkodę – choćby w
ciemności.
Dzisiaj jeszcze udało mi się skorzystać z dobrodziejstw dnia.
Kolejny raz zaliczyłem „ścieżkę zdrowia” w Kosocicach, a podjazd na ulicy
Gruszczyńskiego kończyłem na twardszym niż zwykle przełożeniu, stojąc na
pedałach, a na szczycie wciąż pamiętałem, jak się nazywam, skąd jestem i co ja
tutaj robię. Potem było już łatwiej. Wróciłem do Kosocic, zjechałem ulicą
Niebieską, pojechałem w stronę ulicy Kamieńskiego, przejechałem przez Bonarkę. Jadąc
po kostce przy Parku Bednarskiego musiałem zacisnąć zęby, aby nie pogubić
plomb. Przeżywszy tę namiastkę Paris-Roubaix dotarłem do Wisły i pojechałem do
Tyńca. Stamtąd wróciłem do Dębnik, przejechałem przez Most Grunwaldzki i
pojechałem prosto przed siebie, aż do ulicy Sołtysowskiej. Z Mostem Wandy byłem
już w miarę blisko domu, ale było mi mało, więc jeszcze zaliczyłem Kokotów i
dopiero stamtąd wróciłem do domu. Już po zmierzchu.