Piekiełko
Niejeden raz pisałem, że okolice Krakowa są idealnymi miejscem dla
kolarza amatora. Każdy znajdzie tutaj coś dla siebie. Są płaskie trasy, są takie
mniej lub bardziej pagórkowate, a jak ktoś lubi, to góry też się znajdą.
Rozochocony poprzednią przejażdżką, postanowiłem dzisiaj nieco solidniej
poszaleć po małopolskich górkach. Trasa, którą dość szybko i sprawnie
zaplanowałem, nie dawała praktycznie żadnych szans na przemierzanie długich
płaskich odcinków. Wyłącznie podjazdy i zjazdy, zero nudy, zero lenistwa.
Warunki pogodowe idealne. Było ciepło, wiał lekki wiatr.
Zaopatrzony w stosowną ilość płynów, żeli i batoników, wyruszyłem w trasę o
11:30. Pierwszym zadaniem było dotarcie najkrótszą drogą do Wieliczki. Skromny
ruch samochodowy sprawił, że bez duszy na ramieniu pojechałem po prostu ulicą
Wielicką. W solnej stolicy Polski skręciłem na południe, by drogą numer 964
pojechać w stronę Dobczyc. Ten mocno pagórkowaty odcinek potraktowałem jako
rozgrzewkę, starając się przygotować na późniejsze atrakcje. Za Dobczycami
kontynuowałem jazdę drogą 964, aż do zjazdu na Raciechowice. Kilka kolejnych
kilometrów było w miarę łatwe i tylko brak zacienionych miejsc dawał się trochę
we znaki – temperatura na asfalcie przekraczała 30°C.
Dojechałem do Zegartowic i skręciłem w stronę Góry Świętego Jana.
Widziałem przed sobą niekończący się podjazd. Nachylenie bardzo szybko
przekroczyło 8% i to był jedynie początek. Później wartość stała się
dwucyfrowa, osiągając 12%, a tuż za wsią nachylenie doszło nawet do 14%. Zegartowice
to rodzinna miejscowość Rafała Majki. Mając takie warunki geograficzne trudno
nie zostać dobrym „góralem”.
Za Górą Świętego Jana mogłem złapać trochę oddechu na zjeździe do
wsi Szczyrzyc. Byłem już tutaj przed laty, więc tym razem nie zamierzałem
zatrzymywać się przy zabytkowym klasztorze Cystersów. Jechałem nadal na południe,
chłonąc atmosferę pięknych, zalesionych wzgórz okalających drogę. Ukryty w
cieniu drzew, znajdując się w jakby innym świecie, mogłem spokojnie piąć się w
górę, coraz wyżej i wyżej. Wysokościomierz cierpliwie i niespiesznie odmierzał
kolejne metry, by ostatecznie zatrzymać się na wartości 549 m n.p.m. Byłem
wówczas w miejscowości Porąbka, gdzie droga skręcała na wschód, by po kilku kilometrach
zaprowadzić mnie do Dobrej. Tam wybrałem boczną drogę, wiodącą przez Podłopień
i Tymbark do tytułowej wsi Piekiełko.
Nie licząc nazwy, Piekiełko nie jest żadną szczególną wsią. Na
uwiecznienie w tytule tego wpisu zasłużyło sobie głównie tym, że leżało po
prostu w połowie trasy, i właśnie tam zmieniałem kierunek eskapady,
rozpoczynając powrót do domu. Z drugiej strony patrząc, dzisiejsza przejażdżka
przez wzgląd na liczne podjazdy była swego rodzaju „piekiełkiem”.
Połowa drogi wcale nie oznaczała, że teraz będzie łatwiej. Owszem,
najbardziej strome i najdłuższe podjazdy oraz największą wysokość miałem już za
sobą. Ale teraz byłem już trochę zmęczony. Droga znowu zaczęła piąć się w górę.
W subtelnym tempie pokonywałem kilometr za kilometrem. Za wsią Nowe Rybie było
już jednak w miarę łatwo, a po dotarciu do wsi Stare Rybie mogłem rozkoszować
się długim i stromym zjazdem po malowniczej, krętej, ukrytej w lesie drodze. Liczne
zakręty z drobnymi kamyczkami naniesionego przez niedawną ulewę żwiru nie
pozwalały na całkowite szaleństwo, ale poziom adrenaliny i endorfin był
wystarczająco wysoki. Będąc już na dole, szybko przejechałem kilka kilometrów,
które dzieliły mnie od Łapanowa. Tam skręciłem w stronę Gdowa. I znów pagórki,
i znów droga, która każe zapomnieć o nudzie. Dopiero ostatnie trzy kilometry
były płaskie, pozwalając nieco zregenerować się po wcześniejszych trudach.
Z Gdowa nie wybrałem najkrótszej drogi powrotnej, ale pojechałem
na północ przez Liplas i Wiatowice. Zanim dotarłem do drogi 94, musiałem się
zmierzyć z krótkim, ale treściwym podjazdem we wsi Zabłocie. Muszę przyznać, że
choć pokonałem dzisiaj dłuższe i bardziej strome podjazdy, ten był chyba
najtrudniejszy, bo w nogach miałem już prawie sto kilometrów. To był jednak
ostatni trudny fragment. Po przejechaniu na drugą stronę drogi 94, pojechałem
przez Słomiróg do Zakrzowca i znalazłem się na doskonale sobie znanej, często przemierzanej
i opisywanej tutaj trasie. Skręciłem na zachód, aby przez Zakrzów, Węgrzce
Wielkie i Kokotów dotrzeć do Krakowa.
Z roweru zsiadałem po niecałych czterech i pół godzinach jazdy.
Zmęczony, ale bardziej niż zwykle zadowolony. To nie była rekreacyjna
wycieczka, a na dodatek prowadziła przez miejsca, w których jeszcze nie byłem,
a które potrafiły zachwycić mnie swoim naturalnym, nieskażonym cywilizacją
pięknem. Bo rower to nie tylko beznamiętne kręcenie korbą i zaliczanie
kolejnych kilometrów do statystyk. To przede wszystkim pretekst, by być bliżej
tego, co trudno dostrzec wokół siebie w szablonowej, powtarzalnej, rutynowej
codzienności – by być bliżej pięknego świata.
Wyjeżdżam z Zegartowic. Za chwilę 14%…
Kościół na (w) Górze Świętego Jana
Piekiełko, czyli połowa drogi…
Zielone krajobrazy
Krajobrazów ciąg dalszy