Popołudniowa setka
Oczywistą oczywistością, co zapewne przyzna każdy, kto przesiadł
się z roweru górskiego na szosowy, jest fakt, iż na tym ostatnim jeździ się
szybciej. Wynika to z czterech głównych powodów. Po pierwsze, mniejsze opory
toczenia. Opona szosowa przy terenowej wygląda wszakże, niczym odpustowy
balonik przy Zeppelinie. Po drugie, rower szosowy jest lżejszy, o wiele lżejszy
lub mega lżejszy od górskiego. Po trzecie, pozycja na rowerze szosowym jest z
reguły bardziej aerodynamiczna, co przekłada się na mniejszy opór powietrza. No
i wreszcie po czwarte, szosówką zapewne nie eksplorujemy kamienistych, górskich
ścieżek, ograniczając się do utwardzonych dróg. Z pierwszej oczywistej
oczywistości wynika druga oczywistość oczywista, że skoro jeździmy szybciej, to
– uwaga, teraz zapachnie fizyką – w tej samej jednostce czasu będziemy w stanie
pokonać dłuższy odcinek drogi.
Z opisanych powyżej faktów staram się w tym roku czerpać pełnymi
garściami, a raczej pełnymi obrotami korby. Jeśli pogoda sprzyja, jeżeli nie
mam jakiegoś kryzysu formy, to nawet w tzw. tygodniu roboczym, pomimo deficytu
snu i bądź co bądź zmęczenia, udaje mi się zaliczać całkiem sensowne dystanse.
Trzy dni bez roweru i bez dobrej pogody zrobiły swoje. Wiedziałem,
że dzisiaj dopadnie mnie głód jazdy. Wyruszyłem około pół do piątej, czyli
mniej więcej wtedy, gdy Michał Kwiatkowski miał jeszcze kilkadziesiąt
kilometrów do mety 6 etapu Tour de France. Swoją drogą szkoda, że nie wygrał,
ale co się odwlecze… Na początku wybrałem absolutny standard i rutynę, żeby nie
powiedzieć „rowerową nudę” i pojechałem na wschód po doskonale znanych drogach.
W ten sposób dojechałem do Targowiska , gdzie szablonowość się skończyła, bo
pomyślałem, że skoro tyle razy w tym miejscu skręcam na północ, to dzisiaj
skręcę na południe. Pojechałem więc przez Łężkowice do Książnic, a tam
skręciłem na drogę 967, zamierzając dotrzeć do Gdowa. Prosta, prawie płaska
trasa była wyjątkowo spokojna. Z rzadka wyprzedzały mnie samochody. Mogłem więc
cieszyć się jazdą, tym bardziej, że na horyzoncie widziałem góry, a krajobraz w
bezpośredniej bliskości pełen był zalesionych wzgórz.
Początkowo planowałem, że w Gdowie będę kontynuował jazdę drogą
967 do Dobczyc, ale zmieniłem zamiar. To znaczy pomysł dotarcia do Dobczyc
pozostał, ale nie tą drogą. Skręciłem na południe, przejechałem przez most na
Rabie i zaraz za nim skręciłem w stronę Stadnik. To boczna droga, która kiedyś
była zapewne koszmarną hybrydą dziur i asfaltu, ale po przeszłości nie
pozostała żaden ślad – zresztą, jak na wielu małopolskich drogach. Ruchu na
niej nie było prawie żadnego, co potęgowało radość z jazdy. Widoki także był
przednie – i te przednie, i te boczne, i nawet te tylne. Wszędzie góry, lasy,
zieleń. Odprężenie, cisza, spokój, radość. W Stadnikach miałem nawet zamiar
pojechać dalej na południe, ale na horyzoncie zauważyłem niepokojąco ciemne
chmury. Kontynuowałem więc jazdę stronę Dobczyc, do których wkrótce dotarłem.
W Dobczycach wybrałem drogę 964 i pojechałem na
północ. To oznaczało, że wkrótce będę się musiał zmierzyć z podjazdami, które
na krótkim odcinku wyniosą mnie prawie 200 metrów w górę. Nie wiem dlaczego,
nie wiem jak, ale dzisiaj wszystko było proste. Nadspodziewanie sprawnie i bez
zadyszki wywiozłem w górę swoje, ponad 80-cio kilogramowe ciało. A wiatru
bynajmniej nie miałem w plecy. W Koźmicach skręciłem na zachód, by przez
Gorzków i Rzeszotary dotrzeć do Świątnik Górnych. Tam skręciłem na północ,
zamierzając wrócić do Krakowa. W Grodzie Kraka wcale nie zamierzałem skierować
się szybko do domu. Różnymi drogami dotarłem do ulicy Tynieckiej, potem wzdłuż
Wisły dojechałem na Podgórze, tam masochistycznie po bruku wspiąłem się ulicą
Parkową, przejechałem przez Bonarkę, a potem ulicami Sławka i Łużycką dotarłem
do Cechowej. A tam niespodzianka. Chmura, którą widziałem wcześniej na południu,
dotarła niedawno w to miejsce i musiałem pokonać kilkaset metrów mokrego
asfaltu. Potem już tylko ulica Obronna, Kostaneckiego, Jakubowskiego,
kawałeczek Wielickiej i byłem w domu.