Żar w Żarach
Już wsiadając na rower wiedziałem, jak zatytułuję dzisiejszy wpis
na blog. Było wczesne popołudnie, żar lał się z nieba, a celem była mała,
położona na zalesionym wzgórzu, wioska Żary. Skojarzenie było więc oczywiste.
Nigdy jeszcze tam nie byłem, ale fakt ten nie był bezpośrednim powodem, dla
którego zamierzałem odwiedzić to miejsce. Po prostu podczas planowania trasy,
której główna część miała wieść przez Park Krajobrazowy Dolinki Krakowskie,
zauważyłem tę małą, leżącą na uboczu miejscowość, do której wiodła tylko jedna
utwardzona droga. Takie miejsca są zazwyczaj spokojne, mniej od innych skażone
cywilizacją, bo przecież nikt nie pojawia się tam przejazdem.
Z racji pogody i planowanej, mocno pagórkowatej trasy, byłem
dobrze przygotowany. Trzy litry wody mineralnej, w tym półtora litra „izotonika”,
batony, żele energetyczne oraz banany. Najpierw musiałem oczywiście wyjechać z
Krakowa, a upał w mieście jest zawsze bardziej odczuwalny, niż na łonie
przyrody. Daruję sobie opis tej części trasy, bo robiłem to już przynajmniej
kilkanaście, jeśli nie kilkadziesiąt razy, a po drodze nic ciekawego się nie
działo. Ot, po czterdziestu minutach udało się dojechać na ulicę Łokietka.
Udało? Nic się nie udało. Po prostu rower, rowerzysta, mocna praca nóg. To
wszystko… ;)
Ulica Łokietka była ostatnim w miarę płaskim odcinkiem trasy. Pojechałem
w kierunku Giebułtowa. Droga subtelnie wznosiła się w górę, a kiedy skręciłem w
ulicę Jurajską, nachylenie stało się już nieco mniej subtelne, czyli większe.
Wspomniana ulica „wyposażona” jest w trzy progi zwalniające o przekroju
trójkątnym, które skutecznie powstrzymują zapędy kierowców, ale niestety są
bardzo nieprzyjazne dla rowerzystów. Szkoda, że nie wybrano innej, „łagodniejszej”
konstrukcji. Na końcu ulicy dojechałem do skrzyżowania z drogą numer 94, a tam
niespodzianka. Sznur samochodów z lewej, sznur samochodów z prawej. Po trzech
minutach beznadziejnego kręcenia głową to w lewo, to prawo, pomyślałem, że będę
musiał grzecznie przejść przez przejście dla pieszych, ale na szczęście właśnie
wtedy pojawiła się okazja na bezpiecznie sforsowanie skrzyżowania.
Rozpoczęła się najciekawsza część trasy. Jej profil gwarantował,
że nie będę się nudził i nie będę mógł pójść na łatwiznę. Kręta droga to w górę,
to w dół, ale ze zdecydowaną przewagą podjazdów nie dawała wielu chwil
wytchnienia. No i ten upał. Przejechałem przez Tomaszowice, zjechałem do Ujazdu
i skręciłem na północ w stronę Zelkowa. Kolejny podjazd. Nachylenie zmienne.
Gdzieniegdzie tylko 2%, ale już po chwili jest 8, a nawet 11%. Jechałem swoim
tempem, zaliczając kolejne metry przewyższeń. Tuż za Zelkowem wjechałem do
lasu. Temperatura nieco spadła, droga wiodła w dół, więc mogłem trochę odpocząć
i przygotować się na zaliczenie podjazdu do Jaskini Wierzchowskiej. Ten podjazd
w rzeczywistości nie kończy się przy jaskini, ale dopiero we wsi Bębło.
Pamiętam, że kiedyś wydawał się bardzo wymagający i prawdę mówiąc, dzisiaj też
spodziewałem się kłopotów. Okazało się jednak, że przez kilka lat poczyniłem
pewne kondycyjne postępy i cały podjazd pokonałem spokojnie, bez zmęczenia, w
niezłym tempie. Po części to także zasługa lekkiego roweru. Czasem mam wrażenie,
że sam rwie się do przodu, wymagając ode mnie jedynie utrzymywania kierunku
jazdy.
Z Bębła pojechałem do Czajowic, gdzie skręciłem na drogę 94 w
stronę Olkusza. Zamierzałem przejechać kilka kilometrów do Jerzmanowic. Ruch
był spory. Nie chcąc przedwcześnie rozstawać się z tym światem, jechałem
głównie poboczem, tylko od czasu do czasu decydując się na jazdę po drodze. Zanim
dojechałem do Jerzmanowic, w miejscowości Lepianka znalazłem się w najwyższym
punkcie dzisiejszej trasy – 486 m n.p.m. Z ulgą zjechałem z drogi 94. Jeśli w
sobotę panuje na niej spory ruch, jak musi wyglądać dzień powszedni?
Za Jerzmanowicami czekała na mnie najpiękniejsza część trasy. Nie
była już tak wymagająca, bo przeważały zjazdy, ale przede wszystkim wiodła
przez lasy, wśród malowniczych wzgórz, na których gdzieniegdzie dumnie wznosiły
się skały Jury Krakowsko-Częstochowskiej. Niewielki ruch na drodze, czyste
powietrze, uśpione wioski. Cudownie! Dla takich miejsc, dla takich chwil warto
mieć rowerową pasję, która wygania człowieka z domu, sprzed telewizora, sprzed
komputera, sprzed pełnego kalorii talerza. Jadąc przez Szklary, po swojej
prawej stronie widziałem już wzgórze, na które wkrótce miałem się wspinać, stanowiące
cel eskapady. Profil terenu sugerował, że łatwo nie będzie. Już za kilka minut
miałem poznać prawdę. Dojechałem do wsi Dubie i skręciłem na północ…
Około dwóch kilometrów i średnie nachylenie prawie 7%. Tak miał
wyglądać podjazd do Żar. Już na początku nachylenie szybko wzrosło najpierw do
6, a zaraz potem do 8%. Później było jeszcze gorzej, przy czy czym słowo „gorzej”
bynajmniej nie oznacza, że nie cieszyłem się jazdą. Czym bardziej wymagająca
trasa, tym większa satysfakcja. 10, 11, 12, 13, znów 11, potem 9 i 8%. To
jeszcze nie koniec, bo po chwili nachylenie znów dochodzi do 10%. Nawierzchnia
nie jest najlepsza, więc zmęczenie tym większe. 9%, 8%, a potem długi odcinek
7%. Jest już lepiej, mogę przyspieszyć. 6% sugeruje, że szczyt jest blisko, ale
góra trzyma się mocno do samego końca. Dopiero w środku wioski robi się płasko.
Udało się! Jestem w miejscu, którego do tej pory nie znałem. Zatrzymuję się
przy stawie. Robię kilka zdjęć, staram się poczuć atmosferę tego miejsca.
Zgodnie z przypuszczeniem jest cicho i spokojnie. Dokoła królują wzgórza i
lasy. Cywilizacja wydaje się być odległa. Uwielbiam takie klimaty, jakże
odległe od mojej codzienności. Chwila przeznaczona na odpoczynek szybko mija.
Nadchodzi czas powrotu.
Z Żarów zjechałem tą samą drogą, którą doń wjechałem.
Nie ma innej. Do Krakowa wróciłem przez Rudawę, Brzezinkę, Brzezie, Modlniczkę,
Rząskę i Balice. Droga powrotna też była pagórkowata, ale w porównaniu z
wcześniejszymi fragmentami nie robiła wrażenia. Jadąc przez centrum miasta
dotarła do mnie świadomość ogromnego przeskoku. Niecałe dwie godziny wcześniej
otaczała mnie cisza, zapach lasu, śpiew ptaków. Teraz hałas, smród spalin i ryk
silników. „Jestem z miasta – to widać. Jestem z miasta – to słychać. Jestem z
miasta – to widać, słychać i czuć”. Tak, jestem z miasta, ale lubię uciekać z
niego do miejsc, gdzie słyszę szept swojej duszy.
Szklary – Ty jesteś
Skałą…
Niemy świadek
przeszłości w Żarach
Żary uśpione w
promieniach popołudniowego słońca