Spontanicznie
Mocno zachmurzone niebo było pierwszą rzeczą, którą zobaczyłem po
przebudzeniu w niedzielny poranek. Drugą rzeczą był dąb kołyszący się na
wietrze. Krótko mówiąc, aura zdawała się nie zapraszać na rowerową przejażdżkę.
Ja jednak miałem plan wycieczki i nic nie mogło stanąć na przeszkodzie w jego
realizacji. Śniadanie, kawa, krótkie przygotowanie i byłem gotowy.
Kolejny raz musiałem przejechać przez całe miasto, tym razem na
ulicę Balicką. Niestety dzisiaj była „zwykła” niedziela. „Zwykła”, czyli taka,
gdy otwarte są centra handlowe. To oznaczało piekielny korek na Wielickiej,
której fragment jest właśnie remontowany. W pewnym miejscu z trzech pasów robi
się jeden. To gotowy przepis na frustrację każdego kierowcy. Ja jednak
poruszałem się rowerem, którego 42 cm szerokości pozwalało bezpiecznie
przemykać pomiędzy stojącymi samochodami. W okolicach Płaszowa dopadły mnie
pierwsze krople deszczu. Spojrzałem na chmury. Przed sobą widziałem jaśniejszą
przestrzeń, która dawała nadzieję, że nie zmoknę. I faktycznie. Po kilku
minutach przestało kropić, a ja byłem już w centrum miasta. Trochę lawirowania
po Starym Mieście, kilka czerwonych świateł. W związku z tym i ze wspomnianym
korkiem prędkość średnia nie była najwyższa, ale wkrótce pojawiłem się na Królewskiej,
co oznaczało rychły wyjazd z miasta. Najwyższy czas, aby włączyć nawigację po
ustalonej trasie. Wybieram stosowne polecenie w GPS i… klops. Zapomniałem wgrać
trasy. A więc zamiast realizacji precyzyjnego planu, czeka mnie pełen spontan.
Super!
Minąłem Balice i dojechałem do Aleksandrowic. Droga powoli zaczęła
piąć się ku górze. Przejechałem przez Morawicę i zmierzałem do Chrosnej. Tutaj
nachylenie było już całkiem poważne i szybko przybywało kolejnych metrów
przewyższeń. Pomimo silnego, przeciwnego wiatru, jechało mi się nadzwyczaj
lekko. To pewnie zasługa temperatury, która była idealna do jazdy i nie
wysysała z człowieka dodatkowej energii potrzebnej do chłodzenia organizmu.
Dojechałem do Chrosnej, a zaraz później do Brzoskwini. To był najwyższy punkt
tej części trasy. Przejechałem na południową stronę autostrady. Powinienem się
teraz cieszyć urokami długiego zjazdu, ale nic z tego. Droga przez las, pomimo
tego, że asfaltowa, przypominała raczej drogę przez zacofaną rosyjską wieś, niż
szosę w cywilizowanym państwie, będącym członkiem Unii Europejskiej. Rowerem
górskim można się tu rozpędzić, ale szosówką nie ryzykowałem i w ślimaczym
tempie zjeżdżałem niżej i niżej. Cywilizację w postaci dobrego asfaltu
spotkałem dopiero przed Frywałdem.
Z Frywałdu pojechałem do Sanki. To oznaczało zaliczenie kolejnego,
dość poważnego podjazdu. I tym razem było nieźle, czyli w dobrym tempie i bez
zadyszki. Niedawno musiało padać, bo zacienione miejsca były mokre. W Sance
skręciłem na północ i pokonałem dokładnie ten sam odcinek drogi, co w czwartek.
Tym razem jednak nie skręciłem do Zalasu, ale pojechałem dalej, przejechałem na
drugą stronę autostrady i zagłębiwszy się w lesie, skierowałem się w stronę
Tenczynka. Żeby nie było za łatwo, w Tenczynku skręciłem na zachód, a potem na
północ, aby dojechać do Woli Filipowskiej. Tak, tak. Tutaj też byłem w
czwartek, ale wtedy jechałem w drugą stronę.
W Woli Filipowskiej skręciłem na wschód, rozpoczynając tym samym
powrót do rodzinnego Krakowa. Teraz to była jazda! Wspomagany przez wiatr
szybko pochłaniałem kolejne kilometry. Równiutka nawierzchnia, niezbyt duży
ruch. Bajka! Przejechałem przez Krzeszowice i ani się obejrzałem, a już byłem w
Zabierzowie. Jeszcze chwila i znów byłem w Krakowie – oczywiście po „niewłaściwej”
stronie. Po „niewłaściwej” czyli dokładnie po przeciwnej w stosunku do mojego
miejsca zamieszkania. Ale to dobrze, bo przez kolejne 30 kilometrów mogłem
nacieszyć się jazdą. Czyż nie to właśnie lubię?
Po powrocie do domu zjedliśmy z Moniką pyszny obiad.
Mieliśmy co prawdy wyjść do restauracji, ale cholera wie, czy tam nie ma
podsłuchu. Lepiej dmuchać na zimne…