Chrzanów
Długo szukałem pomysłu na dzisiejszą przejażdżkę. Nie chciałem po
raz kolejny przemierzać dróg, które doskonale znam, po których często się
poruszam, które nie kryją już żadnych niespodzianek. W końcu zdecydowałem się
na wycieczkę do Chrzanowa. Z racji miejsca zamieszkania rzadko jeżdżę w
kierunku zachodnim. To oznacza przejazd przez całe miasto. Jednak dzisiaj
Kraków w niczym nie przypominał zakorkowanej na co dzień metropolii. Ruch był
niewielki, co było zasługą nie tyle Bożego Ciała, ile nieczynnych z tej okazji
sklepów. Mogłem więc spokojnie, bezpiecznie i szybko przejechać ulicą Wielicką,
dotrzeć do centrum, a potem wydostać się z miasta ulicą Księcia Józefa.
Dojechałem do Kryspinowa i skręciłem w stronę Mnikowa. Przez
najbliższe kilkanaście kilometrów droga prowadziła prawie wyłącznie w górę. Na
szczęście nachylenie tylko miejscami zmuszało mnie do cięższej pracy.
Przejechałem przez Budzyń, Cholerzyn, Mników i Czułów. Szybki zjazd ze wsi
Sanka do wsi Zalas zapewnił mi gwałtowny przypływ endorfin. Później poruszałem
się równolegle do autostrady Kraków – Katowice, mogąc przy okazji podziwiać
ruiny zamku Tęczyn, dumnie wznoszące się ponad drzewami po północnej stronie
autostrady. Minąłem Grojec, Regulice i Bolęcin. Po chwili mijałem już tablicę z
napisem „Chrzanów”.
Trochę zmieniło się w Chrzanowie od czasu mojej ostatniej wizyty.
W mieście pojawiły się ronda, na ulicy Zielonej zauważyłem ekrany dźwiękochłonne,
przybyło ścieżek rowerowych, nowego asfaltu i nowych chodników. Zatrzymałem się
na Rynku, aby chwilę odpocząć, coś zjeść, a nade wszystko poczuć klimat tego
miejsca, w którym ostatni raz byłem prawie cztery lata temu.
Nie lubię wracać tą samą drogą, więc skoro do Chrzanowa jechałem
na południe od autostrady, teraz przyszła pora na eksplorację rejonów
północnych. Dojechałem do Piły Kościeleckiej, skręciłem na północ i dotarłem do
Trzebini. Tam skręciłem na wschód. Do Woli Filipowskiej poruszałem się drogą
79. Tam skręciłem na południe, aby wkrótce zagłębić się w Tenczyńskim Parku
Krajobrazowym. Jechałem wśród drzew, napawając się ciszą i spokojem, łykając
świeże, leśnie powietrze. Pełny luz, odprężenie, relaks. Przejechałem przez
Tenczynek i Gwoździec, omijając w ten sposób Krzeszowice. Wkrótce ponownie
pojawiłem się na drodze 79 i dojechałem do Kochanowa. Tam czekał na mnie
najtrudniejszy dzisiaj podjazd.
Kochanów od Kleszczowa dzieli kilometr w poziomie i prawie 100
metrów w pionie. To oznacza, że średnie nachylenie tego podjazdu wynosi prawie
10%. W nogach miałem już ponad 90 km, więc gdzieś z tyłu głowy czaiła się myśl,
że łatwo nie będzie. Podjazd już na „dzień dobry” wita śmiałków
ośmioprocentowym nachyleniem, a potem „napięcie” rośnie. Mozolnie piąłem się w
górę, licząc, że za następnym zakrętem będzie łatwiej, chociaż dobrze
wiedziałem, że to niemożliwe, że do końca będę musiał mocno pracować. Nie
kombinowałem, nie szarżowałem, cały czas używając najmniejszego przełożenia.
Licznik wolno odmierzał kolejne dziesiątki metrów dystansu i kolejne metry
wysokości. Starałem się nie patrzeć daleko naprzód, ale wzrok kierować tuż
przed przednie koło, wpadając w swoisty trans. Czas płynął, odmierzany
rytmicznym, głębokim oddechem. W końcu zauważyłem pierwsze zabudowania na
szczycie wzniesienia. Ostatnie metry i ulga.
Z Kleszczowa zjechałem do Aleksandrowa i skręciłem w
stronę Balic. Dzisiejsza przygoda dobiegała końca. Musiałem tylko kolejny raz
przejechać przez całe, pogrążone w świątecznym letargu, miasto.
Na Rynku w Chrzanowie