Czarne chmury
Pamiętam z dzieciństwa serial „Czarne chmury” z genialną muzyką
Waldemara Kazaneckiego, ale nie zamierzam pisać ani o filmie, ani o muzyce. Po
prostu przypomniałem sobie ten tytuł, gdy spojrzałem na popołudniowe niebo
ponad Krakowem. Wolno przesuwały się po nim ciężkie, ciemne chmury, szczelnie
blokując życiodajne światło słońca. Dookoła dominowała przygnębiająca szarość i
chłód. Ja jednak nie wahałem się ani przez moment. Ostatni raz jeździłem w
poniedziałek i trzy dni bez roweru wydawały się nader surową pokutą. Nie bacząc
na ryzyko deszczu, tuż po siedemnastej wyruszyłem w drogę.
Dobrze, że ubrałem się w ciepłą bluzę, bo temperatura była
bardziej wczesno-kwietniowa niż późno-majowa. Nie miałem konkretnego planu.
Zamierzałem po prostu nacieszyć się jazdą na szosie. I faktycznie cieszyłem
się. Wspomniane trzy dni przymusowej przerwy dobrze wpłynęły na moją kondycję i
gdyby nie pomysł, aby wrócić do domu przez centrum Krakowa, miałbym całkiem
niezłą prędkość średnią. Dwa razy podniosło mi się ciśnienie. Raz, gdy jakiś „kmiot”
wyprzedził mnie granatowym Seatem Ibizą, przejeżdżając dosłownie o centymetry
ode mnie. Drugi raz, gdy ja popełniłem błąd podczas lewoskrętu i w ostatniej
chwili zauważyłem, że z naprzeciwko coś jedzie. Na szczęście zdążyłem
zahamować. To nauczka na przyszłość – oczy trzeba mieć dookoła głowy.
Do domu wróciłem po dwóch godzinach pedałowania.
Mógłbym dłużej, ale musiałem jeszcze pomyśleć o zakupach na weekend, bo do
niedzieli jestem słomianym wdowcem.