Mokra szosa
Zanim wyszedłem z pracy, nad Krakowem przeszła ulewa. Potem zza
chmur wyjrzało słońce i wszystko wskazywało, że popołudnie, choć chłodne,
będzie w miarę pogodne. Ucieszyłem się, bo przez weekend nie jeździłem na
rowerze i zacząłem odczuwać pierwsze oznaki „cyklo-głodu”. Szybko spakowałem plecak,
włożyłem ocieplaną bluzę i byłem gotowy.
Przed domem okazało się, że niebo jest pogodne, ale tylko na
wschodzie. Od zachodu nadciągała wielka chmura, a sądząc z jej koloru, nie
miała pokojowych zamiarów. No cóż, z cukru nie jestem, więc ruszyłem przed
siebie. Wkrótce potem skręciłem w ulicę Kosocicką i wspomniana wcześniej chmura
ukazała się przede mną w całej swej okazałości. Po chwili pociemniało, zaczął
wiać porywisty wiatr i odczuwalna temperatura spadła jeszcze bardziej. Zanim
zdążyłem zadać sobie pytanie, czy nie lepiej byłoby popijać w domu ciepłą
herbatkę, spadły pierwsze krople deszczu, a uściślając pierwsze miliony kropel
deszczu. Woda smagała mnie po twarzy, po szyi, po nogach. Wiało i padało tak
mocno, że miałem problem z zachowaniem rytmicznego, głębokiego oddechu.
Musiałem zwolnić, co zresztą miało ten pozytywny skutek, że miałem więcej czasu
na analizowanie, czy kałuże widoczne przede mną mają jeden czy piętnaście
centymetrów głębokości. Ulewa trwała tylko kilka minut, ale to wystarczyło,
abym był przemoczony i zziębnięty. Na szczęście zza chmur znowu wyjrzało
słońce, zrobiło się cieplej i chyba tylko dlatego kontynuowałem przejażdżkę.
Większość dróg, którymi się poruszałem była mokra, a nad
niektórymi z nich niedawno przeszła ulewa. Nie przejmowałem się tym, bo byłem
już wystarczająco brudny, a mój rower także zasługiwał na solidne mycie. To
pierwsza przejażdżka Ridleya Fenixa w takich warunkach.
Ostatecznie zmieniłem jednak dzisiejsze plany i
zamiast 100 kilometrów, przejechałem niewiele ponad 50. Ciuchy do prania,
rowerek do mycia, ale najpierw gorąca herbatka…