Zlany w poniedziałek
W święta jest co spalać. Planowałem więc, że w poniedziałek wstanę
wcześniej i wybiorę się na dłuższą przejażdżkę. Niestety braki snu spowodowały,
że wstałem późno i „misterny” plan spalił na panewce. Na długą wyprawę nie
miałem już czasu, ale mogłem przecież wybrać nieco krótszą trasę. Zjadłem więc
szybkie i skromne śniadanie i ruszyłem przed siebie.
Rozpocząłem rutynowo, jadąc przez Kokotów i Węgrzce Wielkie. To
niezbyt wymagający odcinek, który doskonale nadaje się na rozgrzewkę.
Dojechałem do Zakrzowa. W tym miejscu zazwyczaj kieruję się do Niepołomic, ale
dzisiaj skręciłem na południowy zachód i pojechałem w stronę Wieliczki. W ten
sposób wkroczyłem w pagórkowate klimaty, które miały mi towarzyszyć przez
większość drogi. Krótki dojazd do Wieliczki był swoistą uwerturą, która co
chwilę wynosiła mnie to w górę, to w dół. W Wieliczce trochę zwolniłem, bo
remontowana ulica Asnyka nie pozwalała na szybką jazdę. Potem nie miałem już
możliwości rozpędzenia się, bo po skręcie w ulicę Lednicką rozpocząłem podjazd
do wsi Rożnowa.
Po raz pierwszy pokonywałem ten podjazd na rowerze szosowym. Nie
szalałem, wybrałem miękkie przełożenie i cierpliwie piąłem się w górę. Gdy
byłem już niedaleko szczytu, z samochodu który mnie wyprzedzał polał się na
mnie strumień wody. No tak, dzisiaj jest przecież śmigus-dyngus, czyli lany
poniedziałek. W innych warunkach pewnie bym się wkurzył. Na szybkim zjeździe
taka niespodzianka mogłaby wytrącić mnie z toru jazdy i kontakt z numerem 112
miałbym jak w banku, ale na podjeździe taki prysznic był bardzo odświeżający.
W Rożnowej skręciłem na północ, a potem na zachód. Przejechałem
przez Sierczę, Sygneczów i Zbydniowice. To kolejny mocno pagórkowaty fragment dzisiejszej
trasy. Szybkim zjazdem dotarłem do Wrząsowic i kilka kilometrów dalej, jadąc nadal
na zachód, pojawiłem się przy zakopiance. Przejechałem na drugą stronę i
rozpocząłem podjazd do Libertowa. Chwilę trwało zanim pojawiłem się w jego
najwyższym punkcie. Tym razem żaden z samochodów nie zafundował mi funkcji
zraszania. Przejechałem przez Libertów, na którego końcu czekał na mnie jeden z
ulubionych zjazdów – do Skawiny. Jedyną jego wadą jest to, iż wyjście z jednego
z zakrętów nie jest widoczne i zawsze przed nim zwalniam. Gdyby nie to, pewnie
pojechałbym znacznie szybciej. Skoro już jestem przy zjazdach, to muszę
przyznać, iż Ridley zachowuje się nich bardzo stabilnie, niezależnie od
prędkości, z jaką się porusza.
Przejechałem przez Skawinę i pojechałem w stronę Tyńca. Ta droga jest
częściowo wyremontowana i tam jechało się dobrze, ale większość nawierzchni
jest tak zniszczona, że bruki Paris-Roubaix są przy niej gładkie niczym ciało
dwudziestolatki. Na jednym z zakrętów czekała na mnie niespodzianka w postaci kałuży
o szerokości większej niż szerokość drogi i nieznanej głębokości. Z racji tego ostatniego
nie zdecydowałem się na bezpośrednie sforsowanie przeszkody wodnej, ale
ominąłem ją, jadąc mocno wyboistym poboczem. Gdy ominąłem wszystkie dziury i
pokonałem niewielki podjazd przed Tyńcem, okazało się, że nie wykorzystam w
pełni długiego zjazdu, bo burza, która przeszła nad tą okolicą w nocy,
zostawiła ślady w postaci żwiru, piachu, kamieni i połamanych gałęzi. Kolejny
raz musiałem więc uważać po czym jadę. Za Tyńcem nie było już żadnych
niespodzianek i spokojnie przejechałem ulicą Tyniecką, aż do Dębnik. Na Rondzie
Grunwaldzkim skręciłem w Dietla, a potem w Krakowską. Przejechałem przez
Podgórze. Ostatnim etapem była ulica Wielicka. Ruch samochodowy był niewielki,
więc szybko i bezpiecznie wróciłem do domu.