Szosa – pierwszy raz w życiu
A więc nadszedł ten dzień! Myślałem o nim od momentu, w którym
narodziła się idea budowy roweru szosowego. Wybiegałem myślami w przyszłość,
gdy pomysł przerodził się w rzeczywistość, a z mroku nicości począł wyłaniać
się kształt rasowej wyścigówki. A gdy już wszystko było gotowe, gdy ostatni
element trafił na swoje miejsce, gdy rower ze stojaka serwisowego powędrował na
należne mu miejsce na ścianie, nie mogłem doczekać się momentu, w którym po raz
pierwszy wepnę buty w pedały i przeżegnawszy się, ruszę przed siebie,
otwierając nowy etap kolarskiej pasji.
Moja ekscytacja jest uzasadniona. Po raz pierwszy w życiu miałem
przejechać się na rowerze szosowym, który – także po raz pierwszy w życiu –
własnoręcznie zbudowałem. Do tej pory składałem i „ujeżdżałem” wyłącznie rowery
górskie.
Nie wiedziałem, jak to będzie. Próżno szukałem obszernych opisów
pierwszych „szosowych” doświadczeń. Te, które znalazłem, ograniczały się
jedynie do kilku frazesów. Czy mogłem spodziewać się czegoś więcej? Nie jest
łatwo opisać emocje. Tym, którzy ich zaznali, nie trzeba tego tłumaczyć. Ci,
którym nie był dane tego przeżyć i tak nie zrozumieją. Byłem w tej drugiej
grupie, a więc pierwsze kroki w świat kolarstwa szosowego musiałem postawić
samotnie.
Nie wybrałem najlepszego dnia na debiut. Pomijając fakt, że było
dosyć rześko, to wiał jeszcze silny wschodni wiatr. Przez moment zawahałem się,
ale pragnienie przeżycia czegoś nowego było silniejsze. Krótka kontrola
ciśnienia w oponach – nabite do 7 atmosfer. Bidon termiczny do koszyka. GPS i
licznik do podstawek. Wszystko gotowe. Tętno spoczynkowe powyżej stu. To
normalne w takiej chwili! Dłużej niż zwykle celebruję moment wyjazdu. Włączam
całą elektronikę, wpinam prawą nogę w pedał, szukam najwygodniejszego oparcia
dla rąk na kierownicy. W końcu odpycham się, lewy but wędruje do zatrzasku w
pedale, korba wykonuje pierwsze pełne obroty. Licznik zaczął odmierzać czas…
Pierwsze wrażenie? Boże, ja się zabiję! Wąska kierownica nie
pozwala na nonszalancję. Niewielki ruch ręką i skręcam, a przecież mam zamiar
jechać prosto. Przez pierwsze kilka kilometrów uczę się nowego roweru,
obserwuję go, słucham. Robię to metodycznie. Bawię się zmianą przełożeń,
hamuję, omijam wyimaginowane przeszkody na drodze. Przyzwyczajony do szerokich
niczym wiosło kierownic rowerów górskich, mam pewne problemy. Ale tylko na
początku. Z każdą chwilą jest lepiej. Podobnie wygląda sprawa z hamulcami.
Tarczowe w Focusie są jak brzytwa, V-brake w Giancie jak żyleta, a te? Hmm, te
po prostu są i działają dobrze, ale muszę się do nich przyzwyczaić.
Pojechałem na wschód. Droga do Węgrzców Wielkich ma idealną
nawierzchnię. Mogłem więc skupić się na nauce. Z każdym pokonanym kilometrem
jechało mi się lepiej i czułem się pewniej. Zacząłem odczuwać przyjemność i
radość z jazdy. Rower niemalże rwał się do przodu i pomimo tego, że poruszałem
się pod wiatr, zauważyłem, że spokojnie osiągam 30 km/h. Na nielicznych
podjazdach wstawałem z siodełka, usiłując pokonać je na stojąco. Początkowo
wyglądało to dosyć niezgrabnie – trudno przyzwyczaić się do wąskiej kierownicy
– ale później było już całkiem przyzwoicie. A gdy już zawróciłem i gdy wiatr
przestał szumieć w uszach, odkryłem kolejne uroki jazdy szosówką. Cisza.
Idealna cisza z bardzo delikatnym, subtelnym, kojącym szumem opon w tle.
Żadnych dysonansów, zgrzytów, pisków, trzasków. Tylko szosa, rower i ja.
Z „palcem w nosie” pobiłbym dzisiaj mój prywatny rekord prędkości
średniej, ale coś mnie podkusiło, aby zawitać do centrum Krakowa. A tam
oczywiście utknąłem w korkach. Z prędkością kulawego ślimaka lawirowałem
pomiędzy samochodami, testując przy okazji zwrotność nowego roweru. Odkryłem w
ten sposób, że przednie koło może zahaczyć o but. To kolejna nowość, do której
będę się musiał przyzwyczaić.
W niepisanym, acz zrealizowanym scenariuszu pierwszej przejażdżki
na rowerze szosowym były odcinki bardzo dobrego asfaltu, średniego asfaltu i
kiepskiego asfaltu. Były też mniej i bardziej gładkie bruki, tudzież progi
zwalniające. Ridley Fenix okazał się nad wyraz wygodny i komfortowy. Obawiałem
się siodełka, ale najmniej szlachetna część mojego ciała nawet w najmniejszym
stopniu nie odczuła trudów przejażdżki. Na rowerze szosowym czasem cierpły mi
dłonie – dzisiaj nic takiego się nie przytrafiło. Ideał? Nie do końca. Po
pięćdziesięciu kilometrach pojawił się ból ramion. To zapewne efekt pochylonej
pozycji.
W końcu musiałem wrócić do domu, chociaż miałem ochotę na
„jeszcze” i „jeszcze”. Już nie mogę doczekać się kolejnych eskapad, a przede
wszystkim zaliczenia jakichś „konkretnych” podjazdów, bo te dzisiejsze były
mniej niż symboliczne. Będę też musiał bardziej rozsądnie planować trasę, aby
nie pojawiać się w centrum miasta w godzinach popołudniowego szczytu, lub nie
być zmuszonym do przejazdu drogą gruntową. Rowerem górskim mogłem poruszać się
wszędzie, szosówka lubi – uwaga, niespodzianka – głównie szosę ;).
Czas na małe podsumowanie. Rower górski daje poczucie
niczym nieograniczonej wolności. Mogę pojechać nim wszędzie, przedrzeć się
przez chaszcze, kamienie, błoto. Mogę zdobyć szczyt, zjechać z niego w dolinę,
radośnie krzycząc, dając upust nagłemu przypływowi endorfin. Rower szosowy
ogranicza świat do gładkich powierzchni asfaltu, ale daje nieosiągalne gdzie
indziej lekkość, szybkość, przyspieszenie. To wszystko dzieje się w ciszy
przerywanej rytmicznym oddechem kolarza, który kocha ten czas, gdy może
zostawić gdzieś daleko całą pustkę współczesności i choć na kilka godzin
zbliżyć się do prawdziwego, tętniącego życiem, mieniącego się nieskończonością
kolorów, wciąż niepoznanego, zaskakującego świata…