Koniec marca
Planu nie było. Ot, wziąć rower i pojechać w siną dal. Gdy wyruszyłem,
pomyślałem sobie, że w ten ostatni marcowy dzień nie będę się oszczędzał i
zaliczę parę miejskich podjazdów. Z racji zmiany czasu na letni, słońce wciąż
było wysoko na niebie, gdy w ramach rozgrzewki jechałem ulicą Hallera. Zaraz
potem pojechałem na mój ulubiony podjazd na ulicy Gruszczyńskiego. A tam
niespodzianka. Drogowcy położyli nowy asfalt. Coś takiego! A więc i na rowerze
szosowym będę mógł mierzyć się z kilkunastoprocentowym nachyleniem. Podjazd
pokonałem, choć nie mogę powiedzieć, że zrobiłem to z pieśnią i uśmiechem na
ustach. Albo przeszkadzał mi przeciwny wiatr, albo węglowodanów spożyłem zbyt
mało, albo to nie był mój dzień, albo się… starzeję. Tak czy owak dotarłem w
jednym kawałku do ulicy Kuryłowicza i pojechałem na zachód. Po dwóch
kilometrach skręciłem w Drogę Rokadową i niedługo później ponownie pojawiłem
się w Kosocicach. Szybkim zjazdem dotarłem do ulicy Cechowej.
Przejechałem przez Kurdwanów. Pojawiłem się na ulicy Beskidzkiej,
która nie bez powodów nie nazywa się np. Nizinną. Byłem już rozgrzany, więc bez
kłopotów dotarłem na górę, a wkrótce potem skręciłem w Sławka i dojechałem do
Bonarki. I znów podjazd, ale udało się go pokonać na największym blacie z
przodu. Później zjazd, przejazd kładką nad Powstańców Śląskich i po chwili
byłem w Parku Bednarskiego. Mimo pogodnego popołudnia park był prawie pusty, co
zupełnie mi nie przeszkadzało. Wyjechałem pod TV na Krzemionkach, zjechałem do
Zamoyskiego, a potem do Rynku Podgórskiego. Dalej było już tradycyjnie, czyli
do Wisły i hen w stronę Tyńca. Nie jechałem jednak ścieżką wzdłuż rzeki, lecz
ulicą Tyniecką.
Przy Stopniu Wodnym Kościuszko przejechałem na drugi brzeg. Tam
mogłem wybrać szybki, łatwy i przyjemny powrót do centrum lub trochę się
pomęczyć. Nie wiem, co takiego siedzi w człowieku, że zamiast łatwizny wybiera
schody? Masochizm jakiś, czy co? Mirowską dojechałem do Księcia Józefa,
zaliczyłem serpentyny i zaraz potem skręciłem w ulicę Orlą. Podjazd, lekki
zjazd, znowu podjazd i byłem przy obserwatorium astronomicznym. Potem znów
zjazd, lekki podjazd, szybki zjazd Chełmską i na rondzie skręciłem w stronę
centrum miasta.
Powrót do domu był już cichy, spokojny, płaski, pozbawiony emocji,
czyli po prostu rutynowy. Koniec marca i jednocześnie symboliczny koniec okresu
zimowego. Celowo nie używam frazy „koniec zimy”, bo jaka to była zima? Kilka
dni ze śniegiem, kilka dni z mrozem. Mnie to odpowiada. Nie musiałem w kółko
powtarzać, że chciałbym mieszkać na południu Włoch…
Kamieniołom w Bonarce o zmierzchu…