Lubię to
Od czasu do czasu zdarza się, że gdzieś ulatuje cała moja energia
i świeżość. Jedzie mi się wtedy wyjątkowo ciężko, męczą mnie podjazdy, które wcześniej
pokonywałem z łatwością. Właśnie dzisiaj, w pierwszy dzień kalendarzowej
wiosny, przytrafiło mi się coś takiego. Trochę było w tym mojej winy – nie
chciałem tracić czasu na przygotowanie solidnego obiadu. Trochę zawiniła aury –
dość mocno wiało. Faktem jest, że nie jechało mi się dobrze. Już pierwszy
podjazd na ulicy Kosocickiej zmęczył mnie niewspółmiernie do stopnia nachylenia
drogi. Jechałem pod wiatr, więc miałem nadzieję, że to wyłącznie jego wina. Gdy
skręciłem w ulicę Hallera, aby pokonać kolejny, tym razem znacznie bardziej
wymagający podjazd, okazało się, że nie jest dobrze. Nogi jak z „betonu” z
trudem przełamywały opór, a każdy metr drogi zdawał się być zdobyty z trudem
nie mniejszym, niż klasztor na Monte Cassino. Przed końcem podjazdu zaczęły
łapać mnie skurcze, co nie pozwalało optymistycznie patrzeć na dalszą część
jazdy.
Pomimo ewidentnego braku formy postanowiłem, że jadę dalej.
Świeciło popołudniowe słońce, było ciepło, przyjemnie i tylko brak soczystej
zieleni i nagie korony drzew przypominały, że czas wiosny ciągle przed nami.
Po kilku łatwych kilometrach pojawiłem się w Bonarce. Tam
zaliczyłem krótki podjazd, na którym moje nogi spisywały się już znacznie
lepiej. Przejechałem przez Podgórze, dotarłem do Wisły, Most Zwierzyniecki
zaprowadził mnie na drugi brzeg, na którym skręciłem na zachód. Dojechałem do
ulicy Mirowskiej, a później do Księcia Józefa. Zamierzając pojechać do
Kryspinowa, musiałem zmierzyć się z kolejnym podjazdem. Choć daleko do
doskonałości, to wcale nie było tak źle. Miałem wrażenie, że rozkręcam się z
każdym przejechanym kilometrem. Kryspinów, Balice, a potem Zabierzów. Zapadł
zmierzch, więc włączyłem oświetlenie. Teoretycznie jechałem już razem z
wiatrem, więc powinno być łatwiej, ale akurat po zmianie kierunku jazdy, wiatr…
zelżał.
Przejechałem przez Rząskę, pojawiłem się w okolicach wylotówki na
Olkusz, ulicą Gaik dojechałem do Łokietka. Po kolejnych trzech kilometrach
byłem już w „objęciach” wieczornego szczytu komunikacyjnego. Dotarłem do Wrocławskiej,
później do Mazowieckiej i Krowoderskiej. Skręciłem w ulicę Szlak, przejechałem
pod dworcem kolejowym i chwilę później byłem już na Rondzie Mogilskim. Nadszedł
czas, aby wracać do domu. Przejechałem więc przez Rondo Grzegórzeckie, Most
Kotlarski i skręciłem w stronę Rybitw.
Trzy kilometry przed domem czekał na mnie ostatni, króciutki podjazd
na ulicy Łaczka. Zazwyczaj pokonywałem go na twardym przełożeniu i… tak też
zrobiłem dzisiaj, chociaż ostatnie metry były naprawdę ciężkie, a skurcze
kolejny raz dały o sobie znać. Wypadałoby zapytać w takiej chwili: po co ja to
robię, w imię czego się tak męczę? Odpowiedź jest znana. Po prostu na profilu
mojego życia, przy haśle „rowerowa pasja”, kliknąłem kiedyś przycisk „Lubię to”.
I tak już zostało…