Pierwszy mróz
Wczesny zmierzch ma jedną dobrą stronę. Wracając z pracy nie muszę się spieszyć, bo i tak nie zdążę złapać choćby kilku promieni słońca. Dzięki temu pokornie i spokojnie podążałem w stronę domu, nie przejmując się „atrakcjami” popołudniowego szczytu komunikacyjnego. W domu równie spokojnie mogłem zająć się przyrządzonym przez Monikę, pysznym spaghetti carbonara. Zaopatrzony w zapas węglowodanów, mogłem – także spokojnie – przygotować się do wieczornej przejażdżki.
Jeździłem wyłącznie po mieście. Po raz pierwszy temperatura cały czas była niższa od zera. Niestety dla niektórych uczestników ruchu miało to efekt uboczny w postaci zdarzeń, do których dochodzi z tradycyjnego powodu „niedostosowania prędkości do warunków panujących na drodze”. Naliczyłem chyba ze cztery mniej bądź bardziej poważne stłuczki. Ja na szczęście poruszałem się głównie po mało uczęszczanych ulicach lub po ścieżkach rowerowych, więc jedynymi, czyhającymi na mnie pułapkami, były nieliczne zamarznięte kałuże. Temperatura sprawiła, że diametralnie zmieniła się charakterystyka pracy amortyzatora – praktycznie przestał spełniać swoją rolę w tych warunkach. Zrobił się twardy i bardzo wolno reagował na nierówności. Gdybym jeździł w terenie, zapewne przeżywałbym katusze, ale na asfalcie było ok. Można powiedzieć, że miałem przedsmak tego, co mnie czeka na wiosnę, jeśli przez zimę uda mi się zrealizować „projekt szosowy”, o którym zamierzam kiedyś napisać więcej.
Do domu wróciłem przed dwudziestą. Nie zmarzłem, ale zamiast tradycyjnej szklaneczki zimnej Coca-Coli wypiłem kubek gorącej herbaty.