Andrzejkowy deszcz
Gdy wracałem z poprzedniej, „mroźnej” przejażdżki, spotkałem sąsiadkę na schodach, która aż przystanęła, gdy zobaczyła gościa z rowerem. Wyjaśniłem jej, że dla rowerzysty istnieją tylko dwa rodzaje pogody: dobra i bardzo dobra. Wychodząc z domu na dzisiejszą przejażdżkę znowu minąłem się z sąsiadką, która tym razem uśmiechnęła się i powiedziała: „rozumiem, że skoro pada deszcz, to dzisiaj jest dobra pogoda”…
Dzisiaj rzeczywiście było mokro i ponuro. Kilka stopni powyżej zera spowodowało, iż wpadłem na pomysł, aby zrezygnować z ciepłej kurtki, lecz krótka wizyta na balkonie szybko wyleczyła mnie z tego pomysłu. I bardzo dobrze, bo wiał dosyć silny, południowo-zachodni wiatr, który zmuszał mnie do ciężkiej pracy. Trasa nie była specjalnie ambitna, bo prowadziła do Stopnia Wodnego Kościuszko, ale w tych warunkach musiałem mocno napinać mięśnie, aby z przyzwoitą prędkością poruszać się na zachód. Gdy zawróciłem, sytuacja oczywiście diametralnie się zmieniła i wspierany wiatrem mogłem nareszcie odprężyć się i nieco odpocząć. Na całej trasie spotkałem ledwie kilku zapaleńców. Z pogodą ducha wypisaną na twarzach napawali się radością jazdy. Ja także cieszyłem się, że w wigilię grudnia znalazłem chwilę czasu, aby oderwać się od codzienności i z perspektywy twardego, rowerowego siodełka spojrzeć na smutny, jesienny świat.
Kilka kilometrów przed domem dopadł mnie kryzys. Jazda pod wiatr trochę mnie wykończyła, a przeoczyłem porę, w której powinienem się posilić. Teraz zbierałem tego owoce. Ostatnie kilometry niemiłosiernie się dłużyły. Znowu zaczął padać deszcz. Jeszcze dwa kilometry, jeden, pięćset metrów… Uff… Koniec.