Puste szlaki
Nie lubię jeździć w deszczu bez błotników. Pół biedy, gdy jest lato. Natomiast zimny i brudny prysznic w listopadzie nie należy do szczególnie ekscytujących doznań. Musiałem więc przesiąść się na „zimowy” rower. Wcześniej zrobiłem mały przegląd techniczny. Wymieniłem łańcuch, założyłem nowe opony, a oświetlenie zyskało świeżutkie baterie. Przy okazji wypucowałem maszynę, co w kontekście planowanych, deszczowych przejażdżek zasługiwało na zaszczytne miano pracy syzyfowej. Wczoraj rower był już gotowy i do dzisiejszego popołudnia mogłem cieszyć się błyszczącym widokiem świeżości.
Na przejażdżkę wybrałem się po pracy, czyli popołudniu, a więc wtedy, gdy już zmierzchało. Pomimo ciemnych, złowrogich chmur wiszących ponad Krakowem, nie padał deszcz. Ulice były jednak mokre i śliskie. Musiałem uważać, bo nowe opony zanim się dotrą, nie zapewniają stuprocentowej przyczepności. No i jeszcze jedno. Przez pół roku odzwyczaiłem się od hamulców V-brake i pierwsze kilka kilometrów poświęciłem na oswojenie się z brakiem modulacji.
Wycieczkę rozpocząłem od dojazdu przez Rybitwy do ulicy Myśliwskiej. Później dotarłem do Stopnia Wodnego Dąbie, gdzie przejechałem na drugi brzeg Wisły. Skierowałem się w stronę Salwatora. Ścieżka rowerowa była praktycznie pusta. Minąłem ledwie dwóch rowerzystów, wyprzedziłem jednego biegacza. Brzydka pogoda skutecznie zatrzymała krakowian w ciepłych mieszkaniach. Miałem więc drogę tylko dla siebie, w przeciwieństwie do kierowców, którzy tkwili w popołudniowych korkach. Minąłem Salwator i pojechałem w stronę ulicy Wioślarskiej. Tam wjechałem na wały przeciwpowodziowe i skierowałem się w stronę Stopnia Wodnego Kościuszko. Walcząc z przeciwnym wiatrem, samotnie pokonywałem kilometry dzielące mnie od celu. Przejechałem na drugi brzeg i zawróciłem w stronę centrum. Teraz jechało się o wiele szybciej i ani się obejrzałem, zameldowałem się w okolicach Wawelu. Chcąc zaliczyć trochę przewyższeń pojechałem na Podgórze. Tam zmierzyłem się z brukowanym podjazdem na ulicy Parkowej. Pojechałem do Bonarki. Mam na myśli oczywiście Rezerwat Bonarka, a nie centrum handlowe. To oznaczało kolejny podjazd – na ulicy Swoszowickiej. Niedługo później musiałem mocno popracować na ulicy Trybuny Ludów i Łużyckiej. Byłem już stosunkowo blisko domu, ale postanowiłem zaliczyć jeszcze jeden podjazd. Kolejne poty wylewałem zmierzając ulicą Niebieską do Kosocic. Potem szybki zjazd do Kosocickiej i odprężające, ostatnie dwa kilometry do domu.