Zadyszka
Uparłem się, żeby kolejny raz zaliczyć setkę. Nie było to do końca mądre, bo wróciłem zmęczony z pracy i wcale nie czułem, aby w przeciągu najbliższych godzin miał nastąpić gwałtowny przypływ energii. Mimo to postanowiłem nie rezygnować z pomysłu i po przełknięciu banana i kilku daktyli, byłem gotowy do drogi. Przy okazji zamierzałem wypróbować mój nowy nabytek w postaci bidonu termicznego, chociaż zgodnie z niepisanym prawem przekory, w dniu, w którym do mnie dotarł, nadeszło ocieplenie.
Przejażdżkę rozpocząłem od moich ulubionych kosocickich podjazdów. Nie było dobrze. Na górkach, które zazwyczaj pokonywałem z mocno przyspieszonym oddechem, dzisiaj miałem zadyszkę. Czułem, że to nie jest mój dzień. Mimo tego po raz pierwszy udało mi się pokonać końcowy podjazd na ulicy Gruszczyńskiego na bardzo twardym przełożeniu, stojąc na pedałach. Ceną było późniejsze „wleczenie” się po płaskim, zanim serce nie wróciło do swojego normalnego rytmu. Po tym doświadczeniu stwierdziłem, że na dzisiaj już wystarczy kilkunastoprocentowych nachyleń i reszta trasy była w miarę łatwa. Jednak wyjątkowo wolno mijały kolejne kilometry. Na dodatek, gdzieś tak w połowie drogi poczułem, że mogę mieć problemy żołądkowe – rzecz absolutnie niepożądana, gdy się jest kilkadziesiąt kilometrów od domu. Na szczęście nic się nie stało i mogłem jechać dalej. Ostatnie 10 kilometrów wlokło się w nieskończoność, ale w końcu dotarłem do domu i samokrytycznie pomyślałem, że chyba mam nie po kolei w głowie. Powinienem wrócić zadowolony i odprężony, a wróciłem wykończony.
Niebo „płonie”…