W chłodnych objęciach jesieni
Błękitne niebo i piękne słońce zupełnie nie pasowały do tego, co pokazywał termometr. Rano było ledwie 5°. Zostałem więc w domu, chociaż pierwotnie planowałem wyjazd przed południem. Zabrałem się więc za programowanie, dzięki czemu nadrobiłem trochę zaległości w pracy. A potem przygotowałem obiad. W międzyczasie zrobiło się cieplej, więc popołudniu byłem gotowy do kolejnej, jesiennej eskapady.
Zamierzałem przejechać 100 kilometrów w okolicach Krakowa. Rozpocząłem od „Tour de Kosocice”, czyli zestawu krótkich, acz mocnych podjazdów. Potem pojechałem do Wieliczki, ale szybko zmieniłem kierunek i skręciłem na południowy zachód. Przejechałem przez Grabówki. Jeszcze nigdy nie jechałem tą drogą w tym kierunku. Nie było lekko. Na krótkim odcinku musiałem zaliczyć sto metrów przewyższenia. Później było nieco łatwiej i w miarę szybko dotarłem do Wrząsowic. Przed Wrząsowicami musiałem niestety zwolnić, bo na jednym z zakrętów był wypadek, a straż pożarna pokryła całą drogę piaskiem niwelującym skutki wycieku paliwa i oleju z rozbitych samochodów.
Przejechałem przez Lusinę i Gaj, a niedługo później znalazłem się po drugiej stronie zakopianki. Wyjechałem za Libertowem i zaraz potem czekał mnie szybki zjazd do Skawiny. Przejechałem przez miasto i tradycyjnie skierowałem się do Tyńca. Stamtąd pojechałem do Kryspinowa, a potem do Balic, Zabierzowa i Rząski. Zjechałem do ulicy Balickiej i skręciłem w stronę centrum Krakowa. Nie wybrałem jednak najkrótszej drogi, ale po raz pierwszy przejechałem przez ulice Majora Łupaszki oraz Tetmajera. Później zjechałem szybko ulicą Katowicką, a niedługo potem zameldowałem się na Woli Justowskiej. Pojechałem na Salwator, zjechałem nad Wisłę i popędziłem w stronę Kładki Bernatka. Nie wiem, czy coś tam się ostatnio zmieniło, bo jadąc częścią przeznaczoną dla rowerów, musiałem lawirować pomiędzy pieszymi. W jednym kawałku dotarłem na drugi brzeg. Ostatni etap wiódł przez Rybitwy do Kokotowa. Później pozostało już tylko za
wrócić w stronę Krakowa i przejechać ostatnie kilometry.
Gdy podjeżdżałem pod dom, było już ciemno i chłodno. Na niebie królował księżyc w otoczeniu gwiazd. Za mną było ponad 100 kilometrów. Przede mną gorąca herbata i spokojny wieczór.
Popołudnie, ale dzień się już kończy…