Setny raz
Już kiedyś zatytułowałem wpis dokładnie tak samo. To było w lipcu 2011 roku. Nie wiem, jak to zrobiłem, ale setna przejażdżka wypadła wówczas niemalże w połowie roku. Rok wcześniej w ogóle nie osiągnąłem takiej liczby wycieczek, a rok później setny wyjazd wypadł dopiero w listopadzie.
Z okazji „okrągłego” rowerowego wypadu nie przygotowałem żadnej specjalnej trasy. Chciałem po prostu odprężyć się po pracy, stanąć z boku pędzącego świata, łyknąć ulotnego wrażenia niezależności. Aura zapewniła właściwą oprawę do rozmyślań. Chmury ukryły blask zachodzącego słońca, mocny wiatr wprawiał w ruch tysiące złotych liści, które poruszane jego niewidzialną siłą, tworzyły kolorową iluzję magii. W takiej scenerii zmierzałem samotnie się na spotkanie zmierzchu, który znów nadszedł wcześniej. Gdzieś nade mną zabłysły tysiące gwiazd, ale tego nie było mi dane zobaczyć. Jechałem więc przez mrok, chłonąc każdą chwilę, utrwalając w pamięci kolory jesieni, nim wszystko wokoło stanie się szare, brunatne, matowe, zimne, martwe…