Wirtualny pojedynek
Na dzisiejszą przejażdżkę nie wybrałem się sam, ale w towarzystwie… wirtualnego partnera. Pomyślałem, że to będzie fajna zabawa. Ustaliłem zatem z wirtualnym kumplem, że będzie jechał ze średnią prędkością 25 km/h i będziemy się ścigać na dystansie 60 km. Żeby nie było łatwo, wybrałem trasę, która w pierwszej części była mocno pagórkowata.
Wyścig rozpoczął się na pół godziny przed zachodem słońca. Początkowo jechaliśmy łeb w łeb, ale szybko wysforowałem się do przodu. Niestety nie było mi dane długo cieszyć się prowadzeniem. Już na ulicy Kosocickiej moja prędkość spadła poniżej 25 km/h, a jak skręciłem w Hallera, to mój wirtualny rywal był już kilkadziesiąt metrów przede mną. Powiększał przewagę z każdą chwilą, bo ja męczyłem się z podjazdem, a on niewzruszenie poruszał się ze stałą prędkością. Zmniejszyłem nieco dystans na mojej ulubionej ulicy Gruszczyńskiego, ale ona przecież kończy się „ścianką”, więc gdy dotarłem do ulicy Kuryłowicza, miałem 700 metrów w plecy. Skręciłem w prawo i ruszyłem w pościg. Początkowo szło mi nietęgo, ale sukcesywnie zmniejszałem dystans. Skręciłem w Drogę Rokadową. Po kilkuset metrach rozpoczął się zjazd, który pomógł mi zyskać kolejne metry. Ponownie znalazłem się na ulicy Żelazowskiego. Ostry zjazd i dopadłem rywala. Niestety zaraz potem rozpoczął się kolejny stromy podjazd i wirtualny przeciwnik znowu mi uciekł. Jednak nie na długo. Gdy skręciłem w ulicę Krzemieniecką i ruszyłem szybko w stronę Wieliczki, miałem ledwie 200 metrów straty. Po kilkuset metrach miałem już przewagę, która rosła z każdą chwilą. To jednak nie był koniec podjazdów. Przejechałem przez Wieliczkę i skręciłem w ulicę Lednicką, która potem przechodzi w ulicę Dobczycką. To oznaczała półtora kilometra męczącego podjazdu. Moja przewaga topniała w zastraszającym tempie i ani się obejrzałem, jak z wirtualnym podmuchem powietrza wyprzedził mnie nieistniejący rywal. Na szczycie wzniesienia przegrywałem o ponad kilometr i nie wyglądało to dobrze.
Kolejny raz ruszyłem w pogoń. Trasa była już nieco łatwiejsza, ale co jakiś czas zdarzały się podjazdy, na których nie byłem w stanie jechać zbyt szybko. Przejechałem przez Sierczę i popędziłem na zachód. Gdy dojechałem do ulicy Krzyżańskiego, miałem dwieście metrów przewagi. Kolejne podjazdy i zjazdy pozwoliły zachować status quo. Bocznymi drogami dotarłem do ulicy Cechowej, a potem do Łużyckiej. Zjazd Walerego Sławka, a potem przejazd przez Bonarkę i dojazd do Rynku Podgórskiego. Cały czas miałem niewielką przewagę. Rozpoczął się płaski fragment trasy. Dojechałem do Wisły i wzdłuż niej pojechałem w stronę Mostu Zwierzynieckiego. Przejechałem na drugi brzeg i jadąc ścieżką rowerową dotarłem aż na Dąbie. Tam znowu przejechałem przez most. Przede mną był już tylko przejazd przez Rybitwy i powrót do domu. Na płaskim odcinku nie pozwoliłem sobie odebrać zwycięstwa i na mecie miałem przewagę kilometra.
To była niezła zabawa, chociaż muszę przyznać, że przekraczając wyimaginowaną linię mety, byłem trochę zmęczony. Mimo tego, że wyścig był czysto wirtualny, dopingował mnie do mocniejszego naciskania na pedały.