Odreagowanie
Nareszcie piątek! Uwielbiam swoją pracę, ale ten tydzień, a zwłaszcza jego druga połowa była wyjątkowo frustrująca. Mam więc dwa dni na regenerację. Wysiłek fizyczny jest idealnym sposobem na odreagowanie. Zauważyłem, że gdy coś mnie wkurza, to noga „podaje” zdecydowanie lepiej i żaden podjazd nie straszny. Wiedząc o tym, świadomie wybrałem dzisiaj taką trasę, abym mógł ją poczuć w mięśniach.
Już nieopodal domu mam sporo pagórkowatych uliczek, które doskonale rozgrzewają. Bardzo często kieruję się do Kosocic i tak też zrobiłem dzisiaj. Potem moja „kultowa” ulica Gruszczyńskiego, która kończy się 13-to procentowym podjazdem. Oddech złapałem zjeżdżając do ulicy Myślenickiej. Później przejechałem ulicami Herberta i Podmokłą i zameldowałem się na Górze Borkowskiej. Jazda ulicą Zawiłą była niezapomnianym przeżyciem. W obu kierunkach był koszmarny korek, więc jechałem środkiem ulicy, wyprzedzając i mijając zarazem auto za autem. Taki widok musi być frustrujący dla kierowców, ale muszę przyznać, że kilku zjechało nawet nieco na bok, aby ułatwić mi przejazd. Może sami też są rowerzystami? Taka mała dygresja. Zauważyłem, że od kiedy jeżdżę na rowerze, zupełnie inaczej traktuję rowerzystów, gdy prowadzę samochód. Wyprzedzam ich z zachowaniem dwukrotnego bezpiecznego odstępu, nie trąbię, nie straszę, nie blokuję przejazdu, nie złoszczę się, gdy na skrzyżowaniu stoją na środku pasa.
Z ulicy Babińskiego skręciłem na północ w ulicę Skotnicką, aby ostatecznie dojechać do Tynieckiej. Tam musiałem już włączyć oświetlenie, bo właśnie zaszło słońce. Przeskok na Kolną, sforsowanie Wisły przy Stopniu Wodnym Kościuszko, Mirowska i skręt w stronę Kryspinowa. Mała wspinaczka na ulicy Księcia Józefa, a potem ponad kilometrowy zjazd i skręt w stronę Balic. Później ulica Balicka i powrót do Krakowa. Przejechałem przez Wolę Justowską, dotarłem na Salwator. Ścieżka wzdłuż Wisły, Kładka Bernatka, Podgórze, Zabłocie. No a później już tylko Rybitwy i powrót do domu. Po drodze był jeszcze ostatni podjazd na ulicy Ks. Łaczka. Od pewnego czasu pokonuję go na twardo, bez zmiany przełożenia. Serce „szaleje”, płuca wentylują na maksa, ale daję radę…
Wróciłem do domu. Zgodnie z tradycją wypiłem szklankę Coca-Coli. Mówcie, co chcecie. Lepszego napoju człowiek nie wymyślił. Spojrzałem w lustro. Twarz mi się trochę „wycieniowała”. Zasługa roweru czy skutki uboczne stresu? A może jedno i drugie?