Road virus
W poniedziałek zawarłem bliską znajomość z rota-wirusem i przez kolejne dni mogłem tylko pomarzyć o rowerowych przejażdżkach. Dopiero w piątek odzyskałem pełnię władzy nad żołądkiem i mogłem ostrożnie przystąpić do uzupełniania braków kalorycznych. Te kilka nie-rowerowych dni nie było jednak zmarnowanych. Mając trochę więcej czasu, zacząłem rozmyślać, a to bywa niebezpieczne. Zwłaszcza, gdy pewna idea znów powróciła. Krążyła ona po zakamarkach mojego umysłu już od dawna. Zagłuszana, odganiana, uporczywie wracała od czasu do czasu, zdając się przypominać, że ciągle żyje, że ma się dobrze i daremne są me wysiłki, aby się jej pozbyć. Nadal będę walczył, czy dam z wygraną i tym razem się poddam?
Rower szosowy. Tak, to jest ta myśl, ten podstępny wirus, który od pewnego czasu zżera mnie od środka. Spójrzmy prawdzie w oczy. Od dawna poruszam się prawie wyłącznie po asfaltowych drogach, które – wbrew temu, co mówi rządowa opozycja – są coraz lepszej jakości. Rower górski pasuje do takiej scenografii, jak buty trekkingowe do balu sylwestrowego. Historia modyfikacji mojego roweru także świadczy o powolnej ewolucji drogowych preferencji. Coraz lżejsze komponenty, coraz bardziej wyścigowa konfiguracja. Najbardziej miękkich przełożeń używam już tylko od wielkiego dzwonu, gdy walczę z naprawdę stromymi podjazdami. Nie bez winy są także transmisje wielkich tourów, które namiętnie oglądałem w Eurosporcie. Nadludzki wysiłek, sportowa walka, olbrzymie emocje na trasach wijących się pośród cudów natury – współczesna forma romantyzmu, który staram się dostrzec w tym, co robię. To wszystko sprawiło, że wspomniana na początku myśl nie uleciała w niebyt, ale coraz mocniej daje o sobie znać. I cóż mam teraz począć? Na razie czekam. Może przejdzie. Ale przecież wiem, że znów powróci…
A tymczasem dzisiaj znów jeździłem po szosie…