Pagórków trochę
Wczoraj odpoczywałem po trudach sobotniej eskapady, ale dzisiaj poczułem rowerowy głód, czyli nieodpartą chęć wskoczenia na siodełko i pomknięcia w siną dal. No może niekoniecznie siną i niekoniecznie w dal, ale oderwanie od codzienności jest jak najbardziej wskazane. Ponieważ sobotnia trasa była ekstremalnie płaska, bo czymże jest 397 metrów przewyższeń na dystansie 167 km, miałem ochotę zmierzyć się choćby z kilkoma pagórkami, aby poczuć w nogach trud wywiezienia mojej nielekkiej osoby bliżej nieba. Pojechałem wiec do Wieliczki, przejechałem kawałek drogą 964 w stronę Dobczyc, skręciłem w stronę Sierczy i zaliczyłem szybki zjazd do Janowic. Tam zacząłem wspinaczkę do Sygneczowa. Wspinaczka to dobre słowo, bo podjazd zaczął się od 14%, a potem… a potem napięcie, tzn. nachylenie nie rosło, a nawet zdecydowanie zmalało, ale stromy początek spowodował, że nie było lekko. W Sygneczowie skręciłem na zachód. Wkrótce pojawiłem się w granicach administracyjnych Krakowa, ale nie na długo, bo po kilku kilometrach dojechałem do zakopianki i rozpocząłem podjazd do Libertowa. Z Libertowa skoczyłem, tzn. zjechałem do Skawiny, a jak już tam się pojawiłem, to droga do Tyńca wydawała się logicznym następstwem. Tak też uczyniłem. Do Krakowa wróciłem w najbardziej banalny z banalnych sposobów, czyli po nadwiślańskich wałach.