Wieczorne pasje
Siedziałem sobie spokojnie w domu i rozwiązywałem problemy, których nie udało mi się rozwiązać w czasie, za który mi płacą, psując w ten sposób rynek pracy, bo przecież są inne sposoby na spędzenie popołudnia i wieczoru, ale tak to jest, gdy profesja staje się jednocześnie pasją. Ciszę i spokój miałem absolutną, bo Monika zabrała córkę na jakieś balety, więc robota szła sprawnie i spod palców wypływał całkiem sympatyczny kod źródłowy. Za oknem coś wiało i coś siąpiło, więc tym milej siedziało się w ciepłym i przytulnym mieszkaniu. Aż tu nagle zadzwonił telefon. Dzwoniła Monika. Powiedziała, że na dworze (w Małopolsce: na polu) jest całkiem sympatycznie i na moim miejscu wybrałaby się na przejażdżkę. Hmm… W pierwszej chwili pomyślałem, że o tej porze, to już chyba mi się nie chce, ale raz zasiane ziarenko wizji rowerowej przejażdżki zaczęło bujnie kiełkować i po dwudziestu kilku minutach schodziłem już po schodach z rowerem.
Było dosyć późno, więc nie zamierzałem jeździć zbyt długo. To niestety wymuszało jazdę po mieście. Pogoda początkowo była całkiem znośna, nie licząc dosyć mocnego zachodniego wiatru. Jechałem w kierunku Nowej Huty po ścieżce rowerowej, która była przykryta grubą warstwą liści. I wtedy właśnie zaczął padać drobny deszcz, który sprawił, że poruszanie się po dywanie z liści zaczęło przypominać jazdę figurową na lodzie, a czysty rower stał się jedynie wspomnieniem. Mimo to jechałem dalej, ciesząc się, że chociaż na półtorej godziny zamieniłem klawiaturę na rower, czyli jedną pasję na drugą, a przecież właśnie o to chodzi, aby wszystkie pasje wzajemnie się uzupełniały…