Skutki frustracji
Jeździło mi się dzisiaj zadziwiająco dobrze. Prędkość średnia co prawda nie powala, ale skupiłem się na podjazdach, których dzisiaj było całkiem sporo. Zrobiłem to całkowicie świadomie, bo po dzisiejszym dniu jestem sfrustrowany. Przez prawie dziewięć godzin w pracy usiłowałem rozwiązać pewien problem i nie udało się. Powinno działać a nie działa. Wszystko dokładnie według dokumentacji i nic. Nie, nie poddałem się oczywiście. Jutro zacznę jeszcze raz. I tak do skutku. Głupia bezduszna maszyna nie może być przecież górą.
W sumie nie powinienem narzekać. W innych zawodach jest gorzej. Przypuśćmy, że miałbym wykopać dół. Po dziewięciu godzinach przychodzi brygadzista i pyta, ile wykopałem? No i jak mam mu powiedzieć, że ani centymetra? Że próbowałem, że nie poddawałem się i nic? Nie zrozumie. Zdenerwuje się. Op*****li mnie mówiąc, że jest ziemia, jest łopata, wystarczy nią pomachać i gotowe.
Tymczasem informatyk w większości przypadków może spokojnie zakomunikować, że mimo najszczerszych chęci, coś nie zostało zrobione, albo, że nie działa, albo, że działa, ale nie do końca, czyli w zasadzie nie działa. Używając niezrozumiałych terminów, co jest raczej łatwe, usprawiedliwi swoje niepowodzenia i dodatkowo przedstawi siebie jako bohatera walczącego z przeciwnościami natury obiektywnej ukrytymi w złośliwej naturze bezdusznej maszyny zero-jedynkowej.
Zresztą taki model działania można zastosować także w innych zawodach. Weźmy na przykład lekarza. Stara się biedaczek wyleczyć pacjenta, stara się z całych sił, a tu nagle oops… nie udało się. Używając daru elokwencji połączonego ze znajomością terminów medycznych z pewnością wytłumaczy swe niepowodzenie. I nikt nie ma pretensji. A gdyby nawet miał, to zawsze może powiedzieć, że Bóg tak chciał. A prawnik? Ten dopiero ma pole do popisu. Operując sprawnie paragrafami i ustępami jest w stanie wytłumaczyć każde swoje niepowodzenie. W ostateczności może powiedzieć, że sędzia był stronniczy.
Można by zatem opacznie dojść do wniosku, że tzw. wyższe wykształcenie daje możliwość tłumaczenia się ze swoich niepowodzeń. I jeśli z przymrużeniem oka traktować to, co tutaj piszę, to faktycznie można tak pomyśleć. Ale nie do końca. Przecież „wykształciuchom” i „łże elitom” też się czasem coś udaje. A może nawet częściej niż czasem?
Najwyższy czas wrócić do opisu przejażdżki. Najpierw wzdłuż Wisły dojechałem na Salwator a potem ulicami Św. Bronisławy i Aleją Waszyngtona dotarłem pod Kopiec Kościuszki. Nie byłem specjalnie zdyszany, więc nie tracąc czasu skierowałem się do Lasku Wolskiego i wyjechałem do ZOO. Stwierdziwszy, że jeszcze „mogę”, postanowiłem zahaczyć o Kopiec Piłsudskiego. Tam co prawda nie wolno wjeżdżać rowerem, ale ponieważ nie widziałem żywego ducha, absolutnie świadomie i dobrowolnie złamałem ów zakaz i wjechałem na szczyt Kopca. Zapadał już zmrok a ponadto powietrze nie było zbyt przejrzyste, więc ze szczytu nie było wiele widać. Na dodatek mocno wiało, więc szybko zjechałem w dół. Dojechałem do Alei Wędrowników i skręciłem w stronę Księcia Józefa. Nadal nie czułem zmęczenia, więc pomyślałem, że „zaliczę” jeszcze ulicę Orlą. Tak też uczyniłem. Potem było już raczej płasko. Przejechałem przez centrum Krakowa i dotarłem do domu.
(Na szczycie Kopca Piłsudskiego zanim zapadł zmierzch)
(Widok z Kopca Piłsudskiego po zmierzchu)