Pokuta
Miła memu sercu (i nie tylko sercu) osoba stwierdziła, że już od dawna nie wspomniałem o niej na moim blogu. Istotnie biję się w piersi i wołam „mea culpa”. Postanowiłem zatem ciężko odpokutować i zamiast wielu kilometrów po płaskich „łatwiznach”, świadomie wybrałem trudniejszą, pagórkowatą trasę.
Z dużą dozą prawdopodobieństwa można przyjąć, że profil dzisiejszego etapu stanowił rowerowy odpowiednik związku mężczyzny i kobiety. Często pod górę, raz mniej, raz bardziej stromo, oddychając raz lżej raz ciężej. Potem nagroda w postaci szybkiego zjazdu, szalejących endorfin, adrenaliny, siódmego nieba, ekstazy. Jednak cały czas trzeba uważać, aby na zakręcie nie wypaść z drogi i nie spędzić następnych kilku miesięcy w gustownym wdzianku „uszytym” na miarę z pewnego materiału, który twardnieje po zmieszaniu z wodą. Zachowując jednak śladową ilość zdrowego rozsądku, zabawa jest przednia i nie narzekam, że za chwilę czeka mnie kolejny podjazd. Ot, samo życie…
I tak właśnie rozmyślając, pokutowałem za moje przewinienia mając przed oczami obraz Tej, której zawdzięczam chociażby szablon mojego bloga, wyłuskany spośród setek innych i która wspiera mnie w moim rowerowym „szaleństwie”, co – i mówię to z doświadczenia – wcale nie jest czymś oczywistym.
Gwoli kronikarskiej dokładności nadmienię na koniec, że najpierw pognałem na Kopiec Kościuszki. „Pognałem” jest terminem umownym, ale poruszałem się w miarę żwawo. Potem ciemnymi ścieżkami pojechałem w kierunku Lasku Wolskiego i ostatecznie wspiąłem się do ZOO. Następnie zjechałem na ulicę Księcia Józefa i ciągle nie mając dość, skręciłem na ulicę Orlą i rozpocząłem kolejny podjazd. A potem grzecznie przez całe miasto wróciłem do domu.
(Widok na Kraków z Fortu Pod Kopcem)
(Fort Pod Kopcem)