Dwa światy
Ostatni dzień ostatniego upalnego weekendu lata. Błękitne niebo, gorący wulkan słońca, delikatne powiewy wiatru. Temperatura powyżej 30° w cieniu. Zastanawiałem się, jak mam spędzić ten dzień? Wiele się ostatnio wydarzyło. Wypłowiałe szare dni, które wyglądały niczym chińska podróbka życia, nabrały nagle głębokich barw, przeszły w inną rzeczywistość jak płaszczyzna, której dodano nowy wymiar i stała się przestrzenią. Siedziałem więc, zastanawiając się, czy miast trudów rowerowej wyprawy, nie wybrać wędrówki po krainie wyobraźni? Lecz czy jedno drugiemu przeszkadza? Mogę przecież połączyć świat ducha i ciała w jedną harmonijną hybrydę, dać upust emocjom, zamienić je w siłę, która pozwoli pokonać każde wzniesienie a tam, gdzie droga będzie wić się spokojnie pośród pól i lasów zielonych znaleźć czas, aby usłyszeć samego siebie.
A plan, biorąc pod uwagę pogodę, był ambitny. Miałem przecież pokonać ponad 100 km. Najpierw jednak musiałem dotrzeć na Salwator, gdzie „oficjalnie” rozpoczynała się zaprojektowana i zapisana w GPS trasa.
Ulica Księcia Józefa to chyba jedna z najładniejszych ulic Krakowa. Biegnąc równolegle do królowej rzek polskich, wyprowadza nas z miasta w kierunku zachodnim, mija położony wysoko na wzgórzu Zamek w Przegorzałach, gdzie mieści się kawiarnia i restauracja „U Ziyada”, w której oprócz znakomitych dań, można nacieszyć oczy wspaniałym widokiem na dolinę Wisły. Pokonując mini serpentyny minąłem Bielany, nad którymi górują dwie białe wieże eremu Kamedułów i pojechałem w kierunku Kryspinowa – ulubionego bajorka Krakusów. Tam musiałem znacznie zwolnić. Po obu stronach drogi było mnóstwo zaparkowanych samochodów, spomiędzy których wypełzały tabuny półnagich istot w sobie tylko znanym kierunku, nie bacząc na to, czy drogą coś jedzie czy nie. Wokoło unosił się specyficzny bukiet zapachowy grillowanego mięsa, olejku do opalania, piwa i benzyny. W końcu jednak udało mi się przedrzeć i dojechawszy do Cholerzyna, popędziłem dalej na zachód. Słowo „popędziłem” jest względne, gdyż słoneczko operowało mocno, o cieniu mogłem zapomnieć, wiatr był jedynie symboliczny a temperatura oscylowała w okolicach 38°. Musiałem więc ostrożnie dysponować zapasami mocy, aby starczyło jej na dalszą część trasy, zwłaszcza, że już za chwilę rozpoczynały się podjazdy. Kolejne kilometry to „falowanie i spadanie” niczym „Raz-dwa, raz-dwa” zespołu Maanam. Czułów, Głuchówki, Zalas, Regulice. Podjazd i zjazd, podjazd i zjazd. Słońce przygrzewało. Kurczył się i tak większy niż zwykle zapas wody mineralnej. W Regulicach zrobiłem zatem małą przerwę, wlałem w siebie ponad dwa litry życiodajnego płynu, który przez kolejne kilometry radośnie bulgotał w brzuchu. Na dodatek droga zmieniła nieco charakter i wiodła teraz przez las. Było nieco łatwiej i wkrótce dotarłem do Chrzanowa – celu dzisiejszej wyprawy.
W Chrzanowie zatrzymałem się na chwilę na tamtejszym rynku. A jest to rynek do innych niepodobny, nowoczesny, z wodą płynącą rozbudowaną siecią kanalików, która niczym magnes przyciąga przyszłość tego narodu. Dzieciaki więc pluskają się beztrosko, chlapią i krzyczą nadając temu miejscu iście sielankowy klimat. Żadnej wojny o krzyż, żadnej podwyżki VAT’u – ot zwyczajne beztroskie popołudnie szczęśliwego małopolskiego społeczeństwa.
Skorzystałem z zapasu bananów oraz batonów i po tym zaimprowizowanym naprędce „obiedzie”, wsiadłem ponownie na rower. O ile pierwsza część drogi wiodła na południe od najdroższej autostrady nowoczesnej Europy (Kraków-Katowice) o tyle droga powrotna miała poprowadzić mnie jej północną stroną.
Ta część trasy była idealna na upały. Ponad 20 km drogi wiodło przez las. Próżno byłoby szukać na niej stromych podjazdów - po prostu pełny relaks. Jechałem więc spokojnie, delektując się pięknem, ciszą i aromatem leśnej przyrody. Tutaj nareszcie mogłem znaleźć czas dla ducha i spróbować okiełznać rozproszone myśli, które niczym dzikie rumaki wiły się bezładnie na nieskończonych stepach wyobraźni. Upływał czas, nogi pracowały monotonnie niczym maszyna, mijał kilometr za kilometrem. Promienie słońca tańczyły pomiędzy drzewami w rytm muzyki wiatru a magiczne cienie pieściły ścieżkę niewyczuwalnym lecz widocznym dotykiem. Przemierzałem inny świat. Odległy od cywilizacji, ale jednocześnie tak bliski.
Wszystko co dobre ma wszakże swój koniec. Las się skończył a mnie pozostał asfalt aż do Zabierzowa. Potem szybki skok do Rząski i powrót ulicą Balicką do Krakowa. Mały kryzys miałem dopiero 10 km przed domem. Usiadłem więc na ławce nieopodal Wawelu, by złapać nieco tchu. Pochłonąłem ostatni batonik i spokojnie wróciłem do domu.
Wchodząc do mieszkania, tęsknie spojrzałem na różę. I niczym Mały Książę nie mogłem powstrzymać słów zachwytu:
- Jakaż pani jest piękna!
- Prawda odpowiedziała róża cichutko.
- Urodziłam się równocześnie ze słońcem.
(Rzut oka z oddali na Alwernię)
(Rynek w Chrzanowie)
(Kościół w Chrzanowie)
(Droga przez las - inny świat)
(To już chyba ostatnie upalne popołudnie tego lata)