Wieczór w Krakowie
Ze względu na upał, czekałem aż do wieczora. Zanim słońce powita horyzont, zamierzałem dotrzeć do Kopca Józefa Piłsudskiego, zaliczając po drodze zarówno Kopiec Kościuszki jak i ZOO. Plan był więc dosyć ambitny, bo chociaż to niecałe 25 kilometrów, to jednak ostatnie 12 kilometrów obfituje w całkiem spore podjazdy. Czas był elementem krytycznym – musiałem zdążyć przed zachodem słońca a więc wiedziałem, że tym razem mam niewielkie szanse na utrzymanie tętna w II strefie…
Bulwarami Wiślanymi dotarłem na Salwator a potem pojechałem ul. Świętej Bronisławy w stronę Kopca Kościuszki. Krótki odpoczynek i zjazd szlakiem Twierdzy Kraków do ulicy Starowolskiej. Tam po raz pierwszy mogłem przetestować nowe klocki hamulcowe. Żyleta! No ale przecież nie od dziś wiadomo, że „Gillette” są najlepsze dla mężczyzny ;).
Skręt w ulicę Leśną i kolejny, tym razem poważniejszy podjazd. Starałem się utrzymać rozsądne tempo. Czułem jak krople potu spływały wzdłuż zapięcia kasku a potem kapały na uda. Tętno powyżej 160 uderzeń na minutę. Będzie dobrze, dam radę ;). Dojechałem do ZOO. Znowu krótki postój, potem niewielki podjazd, długi zjazd, znowu podjazd i jestem na miejscu. Przede mną Kopiec Józefa Piłsudskiego. A tam niemiła niespodzianka. Zakaz ruchu rowerów. I może bym się poddał – prawo wszak szanować trzeba – gdybym spojrzawszy w górę, na szczycie kopca nie dojrzał głowy w… kasku rowerowym. O żesz Ty – pomyślałem, nie będę gorszy! Wjazd na kopiec okazał się prostszy niż myślałem – trzeba było uważać jedynie na te fragmenty chodnika, które spłynęły razem z majową i czerwcową falą opadów. Zakazany owoc zdecydowanie lepiej smakuje, czego dowodem był fakt, że na szczycie byli wyłącznie – powtarzam – wyłącznie rowerzyści! Udało nam się nawet zamienić na wesoło kilka słów poświęconych grafice symbolizującej rowerzystę na białym tle w czerwonej obwódce, której nikt z tutaj obecnych „nie zauważył” ;).
Ze szczytu Kopca Piłsudskiego rozciąga się wspaniały widok na Kraków i jego okolice. Niestety od zachodu nadchodziły już pierwsze chmury, zwiastując zmianę pogody i miast romantycznego zachodu słońca dojrzałem jedynie lekko pomarańczowe fragmenty nieboskłonu. Wokół królowała niezmącona niczym cisza. Mogłem spokojnie „wyłączyć się” i uciec myślami 135 kilometrów stąd – przecież właśnie dlatego znalazłem się w tym miejscu o tym czasie…
Z letargu wyrwał mnie silniejszy powiew wiatru. Nadszedł czas powrotu a w zasadzie kontynuowania wycieczki. Wsiadłem na rower i ostrożnie zjechałem w dół a następnie skierowałem się w stronę lasu. Kolejny raz miałem zamiar pokonać stromy, surowy, powodujący przypływ adrenaliny zjazd pomiędzy drzewami, którego dramaturgię potęgował zapadający wieczór.
„Patrzcie jak zjeżdżają debeściaki” – miałem ochotę krzyknąć i odważnie skierowałem się na ścieżkę. Jechałem zdecydowanie szybciej niż ostatnio a kiedy to zrozumiałem, było już za późno, aby na sypkim gruncie wytracić prędkość. Chcąc nie chcąc musiałem pokładać nadzieję w Panu, że uchroni biednego grzesznika przed złożeniem ofiary z samego siebie po kawałeczku na każdym drzewie. Modły zostały wysłuchane i bez fizycznych uszczerbków dojechałem do spokojnego fragmentu ścieżki, która powiodła mnie do ulicy Kasztanowej.
Zapadał zmrok, lecz zamiast skierować się ku miastu, przez Olszanicę dotarłem do Balic a dopiero potem, ulicą Balicką, do Krakowa.
(Chmury nadciągnęły z zachodu...)
(...i po chwili zasłoniły prawie całe niebo)
(Wawel nocą niczym akwarela, ale to raczej niedoskonałość automatyki)
(Kopiec Piłsudskiego odwiedziłem, Wawel też a więc czas na... Lecha - oczywiście dopiero w domu)